20
wrz
2017

„Za panem nawet do piekła, panie Lisowski!” – czyli Patryk o: „Samozwaniec. Moskiewska Ladacznica tom 1”, Fabryka Słów. 2017

Nigdy nie sądziłem, że od czasów lektury opowiadań Gogola, jakakolwiek proza sprawi, że poczuję na grzbiecie carską Rosję, niczym chołop knutowany przez Strzelców Wasyla Szujskiego. Razem z kolejną powieścią Jacka Komudy pojawiło się miłe zaskoczenie.

„Samozwaniec. Moskiewska ladacznica” to pierwsza część drugiego już cyklu powieściowego***, należącego do serii „Orły na Kremlu”. Tłem dla jej akcji są wydarzenia, mające miejsce w Rosji, po śmierci Dymitra Samozwańca I. Maryna Mniszchówna, wdowa po „fałszywym carze” wraz z innymi, wspierającymi go Polakami, jest więziona, na czele państwa stoi car Wasyl Szujski, a kolejni samozwańcy rosną jak grzyby po przysłowiowym deszczu.

Ten etap Dymitriad jest doskonałą kanwą dla opowieści o narodzinach jednej z najbardziej legendarnych formacji lekkiej jazdy polskiej – lisowczyków.

Przed Komudą z tematyką oddziału Aleksandra Lisowskiego brali się za bary tacy literaci jak hrabia Ossendowski czy Bogusław Sujkowski. Oddział przewija się też, raczej epizodycznie, w twórczości Józefa Hena. Ale to właśnie autor „Samozwańca…” wychodzi zwycięsko z pojedynku z „historyczną poprawnością polityczną”. Jacek nad Jackami już wcześniej, w Hubalu, udowadnił nam, że powieść historyczna, dotycząca dziejów naszej ojczyzny, nie potrzebuje kryształowych bohaterów, a i dziś nie zamierza z patetycznym zacięciem malować brutalnych zagończyków jako nieskalanych rycerzy na białych wierzchowcach. W „Moskiewskiej ladacznicy” już od pierwszych stron pan Lisowski jawi nam się jako postać nie budząca ciepłych uczuć, a jego kompani ukazani są jako żądne bogactw zakały polskiego rycerstwa, niezłomni rokoszanie, do samego końca usiłujący ugrać coś na zrywie Zebrzydowskiego. Gdy to się nie udaje, z nadzieją patrzą na wschód, licząc na bogaty żołd w służbie u łżedymitra.   

     Na dłużej jednak warto zatrzymać się nad kunsztownie budowaną przez Komudę atmosferę „rosyjskości” powieści. Dzięki fragmentom, w których opisuje on emocje targające Maryną Mniszchówną i jej niemal mistyczne, „retrospektywne” wizje sprawia, że czytelnikowi zdaje się, jakoby siedział w drewnianej cerkwi, otoczony przez niepokojące, wpatrujące się w niego ikony. W Polakach i bojarach, uznających łżedymitra za cudem uratowanego pierwszego samozwańca, również jest coś niepokojąco apostolskiego, sam uzurpator, mimo swojej prostoty, też prezentuje się nieco mesjańsko – jego sięgający oczu, wzbudzający semickie skojarzenia zarost, małomówność i przypisywanie sobie tożsamości człowieka, którego ciało wleczone po Moskwie widziało wielu świadków…

Co z tego, że wygląda inaczej? W końcu uczniowie podróżujący do Emaus, również na początku nie rozpoznali swojego zbawiciela… 

Mnisi rodowód pierwszego z Dymitrów tylko potęguję cerkiewną atmosferę panującą w fragmentach powieści, których akcja toczy się w głębi Rosji.

Podobnie ślepe, religijne oddanie prostego, prawosławnego ludu każdej idei, do której poparcia namówią go „batiuszkowie”. Nic dziwnego, wystąpienie przeciw namaszczonemu przez patriarchę carowi byłoby zamachem na wolę samego Pana Boga.

Komuda wspaniale operuje wtrąceniami pochodzącymi z innych słowiańskich języków. Ukraińskie i rosyjskie słowa wplatane w dialogi kojarzą się z twórczością Wacława Biernackiego, z tą różnicą, że u Jacka Komudy nie trzeba rozszyfrowywać tatarskich i rusińskich archaizmów z otwartym na kolanach słownikiem tatarszczyzny. Autor operuje obcymi słowami w sposób wyważony, buduje nimi atmosferę, wpływa na wyobraźnię czytelnika, ale nie utrudniając lektury.

Pierwsza część „Moskiewskiej ladacznicy” jest pięknym otwarciem ciągu dalszego opowieści o naszych moskiewskich podbojach. Podobnie jak historyczny przebieg Dymitriad, akcja powieści Komudy też staje się coraz bardziej awanturnicza. „Orły na Kremlu” już dawno pobiły objętościowo inny cykl powieści, dotyczący tych wydarzeń historycznych, „Jeźdźców Apokalipsy” Kazimierza Korkozowicza. Od dawna też zwyciężają z nim w szrankach literackiego kunsztu i bez wątpienia warto jest czekać na każdy kolejny tom.

 

Patryk Stryjewski.

 

*** „Moskiewską ladacznicę” – i kolejne tomy – można bez przeszkód czytać jako osobną serię.

 

[dla tego wpisu właczone są komentarze]

Share

You may also like...