Harlana Ellisona nie miało być w SFinksie. Zaczynałem moją kolejną przygodę z publikacją klasyków anglojęzycznej fantastyki (z określenia SF, co może niektórzy zauważyli, dawno zrezygnowałem jako nieadekwatnego do rzeczywistości) nie mając pojęcia, że jakaś literatura kiedyś w Sfinksie będzie. Być może Wojtek Sedeńko też nie miał, choć nie twierdzę tego z pewnością, bo ten facet wie, co to znaczy trzymać karty przy orderach.
#
W światku fantastyki nie było mnie bardzo długo. Porzuciłem go mniej więcej razem z Rafałem Ziemkiewiczem, wróciłem z okazji przyjazdu do Polski Roberta Silverberga, gościa festiwalu w Nidzicy – czyli po kilkunastu latach. I ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje fascynacje z dawnych czasów wcale się nie zestarzały. Przy pierwszym, też nieco przypadkowym, spotkaniu z Maćkiem Parowskim, dostałem zamówienie na Kinga do „Czasu Fantastyki”. Krótka kwerenda z użycie gugla ujawniła, że są tacy, co pamiętają, że kiedyś w „Fantastyce” zrobiłem miło wspominane „numer tolkienowski”, a potem „numer kingowski”. Zdumiewające. A potem znów odezwał się Wojtek. Niejaki Harlan Ellison wahał się, czy dać mu prawa do „Chłopca i jego psa”, opowiadania którego nie udostępnia już z zasady, uważając je za stare i wyeksploatowane. Jak wiadomo „Chłopiec…” ukazał się jednak, w piątych „Rakietowych szlakach”. I to było to. Mogłem wreszcie po sobie posprzątać.
Uznałem, że warto „zamknąć trójkąt”. Kiedyś, dawno temu, udało mi się „oswoić krytycznie” Tolkiena i Kinga. Gdybym teraz mógł zrobić to samo z Ellisonem, to już byłoby coś. Stworzyłbym jakąś całość, a przy okazji wymiótłbym spod dywanu śmieci, które zamiotłem tam odchodząc z „Fenixa” po opublikowaniu w nim kilku jego opowiadań tak różnych, że za nic nie chciały ułożyć się w czytelny obraz.
Wymieniłem kilka maili z Harlanem. Pogadałem z Jurkiem Rzymowskim. Na tym wstępnym etapie wydawało się, że jak w czasach dawnej „Fantastyki”, można zrobić wszystko albo przynajmniej próbować.
A potem okazało się, że jednak jestem zgredem. Rzeczywistość odbiegła mnie tak daleko, że znikła za horyzontem zdarzeń.
#
To nawet nie to, że redaktor Zwierzchowski musiał najpierw przebić się przez dorobek twórczy Ellisona, żeby zdecydować, co ewentualnie z łaski opublikuje, bo redaktor Zwierzchowski do tej pory pisarza przecież nie znał i o kim my w ogóle mówimy? To nawet nie to, że Ellison to nie jest nazwisko, które mogłoby podbić przeciekający przez palce nakład. To nawet nie to, że żadne nazwisko nie jest w stanie podbić przeciekającego przez palce nakładu, więc po co walczyć o nazwiska? To nawet nie to, że mamy mały budżet i autorów może i nie tak znów dobrych, ale za to zadawalających się uściskiem dłoni prezesa. To nawet nie to, że „oni” udają, że nam płacą, więc my udajemy, że nam zależy. Realia prawdziwego dzisiejszego redakcyjnego życia przekazano mi może bardziej rozwlekle, może omówieniami, przyprawione mesjanistycznym sosem: „żyjemy biednie ale wypełniamy misję” niemniej łatwo dawało się zredukować to całe gadanie do najmniejszego wspólnego mianownika powyżej.
Po czym okazało się, że owszem, zdaje się, że można. Udało się ustalić tytuły. Udało się ustalić honorarium. Udało się podopinać budżety. Ellison wykazał się doprawdy anielską cierpliwością.
Której zabrakło mu gdy okazało się, że Nowa Fantastyka nie zamierza zapłacić mu tyle, ile uzgodniła, bo musi zapłacić… podatki. Cała sprawa rozbiła się o śmieszną sumę jakiś stu dolców czy coś koło tego.
#
A kiedy, zniesmaczony, odwróciłem się i odszedłem ścigany pogróżkami, że mnie „podadzą do sądu (na szczęście pogróżki powtórzyły się w mailach, które może kiedyś opublikuję, jak wpadnę w szampański humor) „Nowa Fantastyka” nagle jakimś cudem znalazła jakieś pieniądze i zwróciła się do Harlana za moimi plecami, usiłując skonsumować nie swój pomysł i przez siebie zawalony układ. Dowiedziałem się o tym od samego pisarza pytającego mnie, już spokojnie, co właściwie jest grane i o co chodzi.
Ponieważ wówczas miałem już prawa do opowiadań, które właśnie, mam nadzieję, przeczytaliście, próbowałem jeszcze ratować sytuację. Zaproponowałem dwa materiały „komplementarne” – ja daję co dają, Nowa Fantastyka niech pokaże „inną twarz” Ellisona. O święta naiwności! Można powiedzieć, że parafrazując Słowackiego, „duchowi memu dali w pysk i poszli”. Dokąd redaktorzy Zwierzchowski et consortes doszli, tego nie wiem. Wiem, że ja doszedłem do tego, do czego chciałem dojść. Nie udało mi się wprawdzie wejść po raz drugi do tej samej rzeki, ale na szczęście niejedna jest rzeka na świecie.
Krzysztof Sokołowski
Tekst publikowany pierwotnie w: SFinks 1/13 (vol. 46)