17
lis
2013

O nich, z żabiej perspektywy (Joanna Chmielewska i Lech Jęczmyk)

Kim są dziś starsi ludzie? Ciężarem na barkach młodych ludzi, łożących na ich przeklęte emerytury? Wstydliwym marginesem świata, którego ideałem jest młodość, młodość, młodość? W którym życie kończy się po trzydziestce piątce? W którym po tej trzydziestce piątce koniecznie trzeba to i owo sobie podliftować, podciągnąć cycki, naciągnąć zmarszczki, kupić zapas pastylek na potencję? Niepełnosprawnymi, za którymi koniecznie trzeba się ująć ale dopiero wtedy, kiedy zaczną jeździć na wózkach? Obrzydliwość to, ale jeszcze większą obrzydliwością jest marnotrawstwo. Bo rolą starości, obecną i ważną w kulturze – póki istniała kultura – było mówić. Przekazywać pamięć. Uczyć.

Czym starość ucząca różniła się od uczącej Wikipedii wiem, bo miałem dziadka. Nie byłoby mnie takiego, jakim jestem, jakim zawsze chciałem być, gdyby nie jego biblioteka i nie jego opowieści. Żal mi tych, którzy dziadków nie mieli, tych naprawdę nieszczęśliwych, naprawdę kalekich, choć sami o tym nie wiedzą. To właśnie im polecam dwie, w gruncie rzeczy bardzo podobne książki. Do pewnego stopnia są one w stanie dać im coś, czego nie dostali.

#

Joanna Chmielewska to autorka wyjątkowo płodna i wyjątkowo nierówna, ale kiedy pisała dobrze, pisała bardzo dobrze, a wśród tych jej najlepszych powieści jedno z najwyższych miejsc (czy najwyższe, to już kwestia gustu) zajmuje „Najstarsza prawnuczka”. Och, Chmielewska nie byłaby sobą, gdyby nie sięgnęła po konwencję „parakryminału”. Jest w „Najstarszej prawnuczce” kilka trupów, padłych w podejrzanych okolicznościach, jest zagadka zaginionego skarbu i rychtyk jak w doskonałym „Całym zdaniu nieboszczyka” jest tajemniczy szyfr do tegoż skarbu prowadzący. Ale to tło. Namalowane ze smakiem, kolorystycznie doskonałe, z świetnie odrobiną perspektywą geometryczną, aż to i…tylko to. A na pierwszym planie mamy opisaną z łagodnym humorem i z równie łagodną nostalgią, wiernie i zabawnie, rodzinną sagę zamożnego szlacheckiego rodu sięgającą czasów ponapoleońskich i doprowadzoną po współczesne. Mamy doskonałe pendant do wszystkich naszych dyżurnych arcydzieł promartyrologicznych. Bez nich nie ma wprawdzie polskiej literatury i polskiej historii, jestem jak najdalszy od ich lekceważenia, ale przecież zawierają one w sobie zaledwie połowę prawdy, jakkolwiek ją rozumieć. Pozostała połowa, ośmielę się powiedzieć: „większa połowa” to zwykłe życie zwykłych ludzi, oglądających wielkie wydarzenia i biorących w nich udział wielkich bohaterów, z żabiej perspektywy. Zwykłych ludzi, którzy za pecha mają kiedy wielkie wydarzenia i wielcy bohaterowie zechcą łaskawie zwrócić na nich uwagę; robią wówczas wszystko co w ich mocy, żeby uciec przed nimi gdzie pieprz rośnie. Niezwykłe, ale gdy czyta się „Najstarszą prawnuczkę” ci wielcy, ci sławni, ci znani i ci bohaterscy, wszyscy razem i każdy z osobna, nagle stają się posągowi, sztuczni, wręcz nadęci swą wielkością. Zmarmurzali.

„Najstarszą prawnuczkę” miałem w pamięci, usuniętą w umysłowy kąt ale zawsze obecną, czytając zachłannie, bez przerwy, przez w cztery bite godziny z niewielkich hakiem, intelektualną autobiografię Lecha Jęczmyka „Światło i dźwięk. Moje życie na różnych planetach”.

#

Ach, Lech Jęczmyk. Legenda polskiej translatoryki, legendarny wydawca fantastyki, legendarny dziennikarz, dobijający się dwoma tomikami znakomitej publicystyki „stanowiska” legendarnego historiozofa… kto go zna, ten zalety Jęczmyka potrafi wymieniać na jednym oddechu. Ale mało kto zwraca uwagę, że we wszystkim, w czym był tak dobry, Lech Jęczmyk był też nieco na uboczu. Współtworzony przez niego standard translatoryki, który miałem jeszcze okazje liznąć, umarł na jego oczach, wypchnięty procesem „produkcji książki”, procesem, w którym jakość nie jest warunkiem koniecznym wydania, a bywa przeszkodą. Jako wydawca musiał wydawać nie tylko to, co chciał, a gdy udało mu się wypracować „profil”, wyrzucano go z pracy. Dziennikarskie talenty szlifował w „Fantastyce”, ku wielkiej radości czytelników… i z „Fantastyki” też wyleciał. Karierę w polityce skończył nim ją naprawdę zaczął; polityka i telewizja to nie były planety, które skolonizować mógł człowiek wychowany na prawdziwej Ziemi, w prawdziwej rodzinie, oddychający powietrzem prawdziwych wartości, posługujący się kompasem zdrowego rozsądku i wierności zasadom, z wszczepionym implantem nie przeżycia, lecz sumienia. Lech Jęczmyk był więc także bezrobotnym. Karierę zawodową skończył uprawiając jeden z najbardziej lekceważonych – i jeden z najważniejszych w świecie – zawód… nauczyciela.

„Światło i dźwięk” doskonale pasuje do „Najstarszej prawnuczki”, bo Lech Jęczmyk przez samo to, kim jest, też pisze z żabiej perspektywy. Nie o walce w pierwszym szeregu, nie o aresztowaniach przez kolejne reżimy, nie o epopei przeróżnych podziemi, nie o bitwach, nie o strzałach i pałach i, na samym końcu, o zataczającym zawsze harmonijny łuk i zawsze trafiającym ZOMOwca warszawskim bruku. W którymś momencie przyznaje nawet, że nigdy nie udało mu się dostać po mordzie, biedakowi.

#

Dwie tak różne książki tak różnych autorów wspólne mają właśnie to: perspektywę. Ludzką, dopasowaną do wzrostu człowieka. Ale do żabiej perspektywy trzeba, jakkolwiek śmiesznie by to brzmiało, dorosnąć. Po to, by na starość móc obejrzeć się za siebie bez strachu przed upiorami przeszłości. By móc powiedzieć sobie: „to było naprawdę dobre życie” trzeba wiedzieć, co to znaczy „dobre”. Tej wiedzy nabierało się na kolanach ojca/wuja/dziadka (niepotrzebne skreślić) i przekazywało synom/siostrzeńcom/wnukom. Tej wiedzy nie ma w Wikipedii.

Na szczęście dwoje autorów, którzy dwiema różnymi drogami doszli do tego samego celu – ocalili przeszłość nie tę w mundurze, nie tę pod krawatem, lecz przeszłość w dżinsach i T-shircie – spisując swe opowieści dała szansę tym biednym, tym nieszczęśliwym, tym kalekim (chociaż sami o tym nie wiedzą) którym nie dane było jej wysłuchać tam, gdzie powinna być koniecznie słuchana: w domu, w rodzinie. Nie dane było obcować ze starością taką, że… pozazdrościć.

Cholera, nie mogę Chmielewską, więc kiedy dorosnę, a to przecież już niedługo, chciałbym być Jęczmykiem.

Krzysztof Sokołowski.

Zapisz

Share

You may also like...