18
sty
2020

O Tolkienie nieczytanym i nieoglądanym (Książka i film)

1.

Rozsiadasz się w kinie, sączysz colę, przegryzasz popcornem i patrzysz, jak literacki „Władca Pierścieni” spektakularnie sypie ci się przed oczami.

Sypią się elfy. Galadriela wprowadza widza w świat Śródziemia słowami enta, wypowiedzianymi kiedy indziej, a propos nie tego. Prawie nie ma Gilgalada (choć jest na liście etatów). Nie ma Glorfindela, elfa książęcego rodu z Pierwszej Ery, więc trud ratowania Froda przed Czarnymi Jeźdźcami  musi przejąć półelfka pośledniejszego rodu. Jakiś elf dotrzymuje jakichś warunków jakiegoś sojuszu, który podobno istniał kiedyś między elfami i ludźmi w ten sposób, że na czele kilkudziesięcioosobowego oddziałku idzie na odsiecz drugorzędnemu królestwu trzeciorzędnego władcy. Doprawdy szkoda, że elfy nie czuły się w obowiązku dotrzymać umowy przysyłając sensowną pomoc pierwszorzędnemu królestwu (Gondorowi) pod rządami drugorzędnego władcy (namiestnika) który, pozbawiony pomocy i nadziei na nią, bezkarnie flirtuje z arcywrogiem i równie bezkarnie znęca się nad synami. Leśny elf, miast zwyczajowo obuć się w „lekkie pantofle” (w których biegnie lekko po kopnym śniegu, wcale się w nim nie zapadając) ma na nogach długie buty rajtara. Oprócz łuku, strzał oraz długiego noża przy pasie ma także dwa noże do miotania przy kołczanie. Tenże leśny elf-cyrkowiec potrafi jedną strzałą zabić trzech przeciwników (dwa pchnięcia i strzał), strzelać w trybie maszynowym podczas jazdy na desce po schodach, a na bojowego olifanta wskakuje z takim wdziękiem, jakby zależało mu wyłącznie na ocenach za styl.

Sypią się ludzie, mimo że ludzi prawie nie ma. Ich Wielki Władca in spe nie dźwiga na barkach ciężaru władzy, nie wyróżnia się strojem wśród Strażników, tylko się między nimi kryje (ubiera się na zielonobrązowo, nie czarno, jak w powieści), a zdruzgotanego Narsila zostawił w elfickim magazynie, zamiast nieść go ze sobą jako memento i nawet pokazać Frodowi w dowód dobrych intencji. Jest takim sobie byle włóczęgą, co nie przeszkadza mu płonącą gałęzią odpędzić ludzkie upiory rodem ze złego snu. A skoro już przy upiorach jesteśmy zauważmy, że te najgroźniejsze, te straszne, te mordercze, poprzestają na zranieniu śmiertelnego wroga, choć mogłyby poderżnąć mu gardło, zabrać fant i załatwić sprawę raz na zawsze. Nie, zamiast się wykazać upiornością, upiory dają się zwyczajnie przytopić.

Sypią się także hobbici, siła spokoju. Najstarszy z nich, poważny Meriadok Brandybuck, zredukowany zostaje – wraz z najmłodszym, Pippinem – do roli dyżurnego błazna i komicznego przerywnika, a że ze scenariusza wypadły „porządki w Shire” więc „ciche męstwo ich obu niczemu nie służy i nie niesie ze sobą konsekwencji wykraczających poza gorączkę bitwy. Za to ogrodnik Sam Gamgee, wierny sługa i potomek pokoleń wiernych sług, nie ośmielający się zwrócić do swego pana inaczej niż „panie” lub, w przypadkach skrajnego napięcia emocjonalnego, „panie Frodo!”, awansuje na przyjaciela tak niezastąpionego, niezbędnego i praktycznego, że czyni zbędnym Froda. Mamy nieodparte wrażenie, że gdyby dać Pierścień Samowi, pozbawiony ciężaru troski o nieudacznego towarzysza wędrówki przespacerowałby się on do Mordoru lekkim krokiem, narzekając wyłącznie na smak racji bojowych.

Proponuję przetrzeć oczy, przestać dać się wodzić za nos i powiedzieć sobie, że Tolkienowski „Władca Pierścieni”, choć niewątpliwy fenomen i równie niewątpliwy obiekt kultu, jest bardzo średnią literaturą. Na udany film przygodowy dało się go przerobić wyłącznie kosztem drastycznych cięć, dzięki którym nabrał tempa i napięcia. Załatano co większe dziury, uproszczono fabułę, uatrakcyjniono akcję… przyprawiając co zostało przyprawą najbardziej filmową: efektami specjalnymi.

Jak to możliwe, że filmowa demaskacja kultowej powieści wzbudziła entuzjazm fanów, wyznawców tolkienizmu jako religii?

Ktoś wie?

 

2.

Ale, ale… nie zapominajmy, że na początku był jednak „Hobbit” i od niego się wszystko zaczęło. Miłe złego początki, a koniec przeróżny. Na przykład taki, że Tolkien nie napisał jednego „Hobbita”, a cztery: trzy z nich istnieją fizycznie, czwarty głównie w plotkach.

W wersji pierwszej jest Tolkienowski „Hobbit” bezpretensjonalną opowiastką dla dzieci młodszych, mocno usadowioną w dobrej angielskiej tradycji, a w innych tradycjach (choćby polskiej) nieco irytującą jawnym moralizatorstwem, umownością fabuły i wszechwiedzą narratora z jego nieznośnie kokieteryjną manierą „wychodzenia z roli” przez zwracanie się bezpośrednio do czytelnika. W tej wersji, w pewnym momencie akcji bohater, hobbit Bilbo Baggins, rozgrywa konkurs zagadek z przeciwnikiem imieniem Gollum, który jako zastaw w grze oferuje mu złoty pierścionek. Bilbo wygrywa, a więc zdobywa pierścionek, po czym współzawodnicy, pomni reguł fair play, rozstają się jak prawdziwi dżentelmeni by, ku uciesze zasłuchanych w historię dżentelmenów in spe, żyć sobie długo i szczęśliwie.

Za wersje „Hobbita” numer dwa i trzy odpowiada pazerny wydawca, wyznający zasadę ważną od czasów Gutenberga: to, co „poszło”, musi mieć kontynuację. Przedstawiony przez Tolkiena szkic kontynuacji w postaci „Silmarilliona” zdaniem wydawcy nie spełniłby zadania, bo – wydawca wie lepiej! – „czytelnik chce hobbitów”.

Z czego wziął się „Władca Pierścieni” ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Tylko, że „Władca Pierścieni” wcale nie jest „o Hobbitach”! Jak sama nazwa wskazuje, jest o Pierścieniu i jego Władcy. Władca jest zły, okrutny i magiczny, i taki też jest Pierścień, którego magiczne zło poznaje się przede wszystkim po tym, że budzi we właścicielu niekontrolowaną, chorą manię posiadania go per fas et nefas. Pierścień ten miał kiedyś pewien Gollum, a pewien Baggins wygrał go w konkursie zagadek i…

Chwila, stop! Diabeł tkwi w szczegółach. Pierścionek Golluma nie budził namiętności! Gollum pozbył się go bez bólu!

Niemożliwe!

Niemożliwe, ale niestety prawdziwe. Wyszło tak śmiesznie, że kontynuując „Hobbita” Tolkien „Hobbitowi” zaprzeczył, czyli de facto go zniszczył. Uczciwy włamywacz z wersji pierwszej, który uczciwie zdobył równie zabawny co przydatny drobiazg, w wersji drugiej zdobywa niezwykle cenny i groźny magiczny artefakt uciekając się przy tym do oszustwa, kradzieży i ołgania towarzyszy z drużyny. Kala swój szlachetny charakter, wzbudza nienawiść ofiary. Przestaje być wzorcowym „dziecięcym bohaterem”, symbolem jakże brytyjskiej dżentelmenerii w stanie czystym, staje się postacią dwuznaczną. Odbiera sobie prawo do obsłużenia się samemu w kwestii wypłaty honorarium za usługi w postaci jednej trzynastej łupu (Arcyklejnot, jak sama nazwa wskazuje, jest wart nie jakąś tam część, lecz wielokrotnie więcej od reszty klejnotów ze skarbca Smauga razem wziętych).

Dzięki „Władcy Pierścieni” Bilbo staje się cwaniaczkiem o brudnych rękach i brudnym sumieniu, a z dywagacji o pomocy ofiarom smoczego żywiołu robi takie sobie gadanie bo złodziej, który łupem zasilił potrzebujących, pozostaje złodziejem; łatwo być hojnym z cudzego. Tylko nienaganna przeszłość dawała Bilbowi prawo wymierzania sprawiedliwości, a tę nienaganną przeszłość Tolkien przekreślił ot tak sobie, nie przejmując się tym, że drugą częścią sagi zaprzecza części pierwszej.

Kompromitacja.

Wielbiciele to mają do siebie, że są bezkrytyczni, krytycy dali się zakrzyczeć, ale sam autor doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że coś tu nie gra. W wersji trzeciej, przy okazji odnawiania amerykańskiego copyrightu (co wymagało zmian) wprowadził ich trochę, czyli zaszpachlował część pęknięć między „Hobbitem” i „Władcą”. Jednocześnie rozpoczął ambitny projekt „uzgodnienia” obu części dylogii. Podobno po trzech rozdziałach zrezygnował uznawszy, że to się nie da zrobić, bo musiałby„Hobbita” napisać od nowa.

I tak Tolkienowski „Hobbit” oraz Tolkienowski „Władca Pierścieni” koegzystują nader niewygodnie. Jak to możliwe, że w jednej z założenia dylogii tak samo nazywają się dwa różne „uniwersa”, różne rasy i nawet różni bohaterowie?

Ktoś wie?

3.

Po kilku falstartach przyszedł czas na kompletną ekranizację. Warsztatowi Petera Jacksona udało się ciesielską sztuką ociosać Tolkienowskiego „Władcę Pierścieni” ze szpetnych odrostów, sęków i skaz. Przyheblowano go, odchudzono, zawerniksowano wybornym eliksirem CGI i wystawiono dzieło na pokaz ku uciesze wyznawców kultu Pana Profesora, jak to wyznawcy planktonowi nieświadomych, że filmową siłą filmowego „Władcy Pierścieni” są liczne literackie słabości „Władcy Pierścieni” literackiego. Po czym warsztat przystąpił do tworzenia dzieła niezwykłego, przed którym cofnął się sam Pan Profesor (koniecznie wielkimi literami, jak Pan Bóg), a mianowicie takiej rekonstrukcji „Hobbita”, by obie książki serii pasowały do siebie tak dokładnie, jak to możliwe.

Filmowy „Hobbit” musiał być, jak filmowy „Władca Pierścieni”, trzyczęściowy. Uzgadnianie składników dylogii ma sens tylko o tyle, o ile uznamy je za równoprawne, a jeśli są równoprawne, domagają się tej samej ilości czasu ekranowego. Mocno przycięty „Władca Pierścieni” pozostał długaśną filmową trylogią, ani razu nie ocierając się o dłużyznę. Jedynym wyjściem – a przypominam, że tu realizatorzy poszli po tropie samego autora – było wzbogacenie „Hobbita”.

„Hobbit”, przynajmniej w pierwszej swej wersji literackiej, był całkiem udaną powiastką z morałem, wzorcową lekturą dla małych Anglików. „Władca Pierścieni” bywa ciemny, mroczny, wręcz okrutny, jest „dark fantasy”, ociera się o horror. „Hobbit” w swej trzeciej, dziś obowiązującej wersji literackiej jest także fabularnie nonsensowny, sprzeczny z wcześniejszym sobą. Nie nadaje się na lekturę dziecięcą, ale na dorosłą już tak. Dorosły widz nie zaakceptuje dziecięcej stylistyki, ale potrafi zaakceptować moralną dwuznaczność zachowań Bilba Bagginsa, jego krętactwa, jawne kłamstwa, a nawet złodziejstwo, prowadzące do zdobycia majątku i poważania w społeczności (pierwszy milion Bilbo ukradł). Dorosłych życie nauczyło praktycznego sensu pojęcia, które samemu Tolkienowi było ideologicznie wstrętne: pojęcia „mniejszego zła”.

Filmowy „Władca Pierścieni” był pierwszy i zarobił wielką kasę. Filmowy „Hobbit” przyszedł po nim, mocno do niego podobny i też nieźle się spisał w box office. Nie musi to jednak, jak chce wielu, oznaczać, że dokonał się tu oto skok na kasę. Wręcz przeciwnie! Film, choć literackiego „Hobbita” wznosi do poziomu „Władcy Pierścieni”, a więc także do niego upodobnia, jest wystarczająco różny, by uznać te opinie za oszczerstwo.

4.

„Hobbit” filmowy przede wszystkim ujednolica „uniwersum Tolkiena” i doskonale w nie wprowadza. Odwołanie do „Władcy Pierścieni” otwierające „Niespodziewaną podróż” filmowym prologiem, łączy dwie części dylogii w zamierzoną przez Tolkiena całość stylistyczno – fabularną. Incydentalnie, działając w dobrej wierze, warsztat Jacksona popełnił poważny błąd merytoryczny. Otóż Jedyny Pierścień niweluje (a w każdym razie spowalnia) proces starzenia i jeśli, jak mówi Gandalf (także w filmie), Bilbo „nic się (pod jego wpływem) nie zmienił”, dlaczego jako widzowie widzimy w nim tak wielką zmianę? Zabawne, że w burzliwych „tolkienistycznych” dyskusjach fanów ten problem nie wypływa.

Analogicznie, w „Hobbicie” filmowym obecna jest Galadriela, której wiodąca rola w walce z Sauronem i doprowadzeniu Trzeciej Ery do szczęśliwego końca bardzo dobitnie podkreślona została we „Władcy Pierścieni”. W istocie importowano tu całą Białą Radę, służącą jej radą i pomocą. To w „Hobbicie” filmowym formułuje i ustala strategia walki ze Złem Ostatecznym, o czym w książce nie mogło być oczywiście nawet wzmianki – „uniwersum”, w którym toczy się akcja, praktycznie wówczas nie istniało.

Obecne w „Hobbicie” filmowym godne, dostojne i tragiczne postaci znane „Władcy Pierścieni” w żaden sposób nie współgrałyby z „natywnymi”, które trzeba było do nich dostosować. I tego też dokonano, począwszy od krasnoludów z drużyny Thorina. Tolkien indywidualizował ich – jeśli w ogóle można tak to nazwać – kolorami kapturów i bród, w filmie są po prostu różni. Nie tylko fizycznie, także charakterologicznie, a wygląd każdego z nich pasuje jakoś do jego charakteru. Nawiasem, tej szczególnej zmiany, drastycznego „upgrade’u” krasnoludów „tolkieniści” w swej masie też nie raczyli zauważyć, mimo że akcentuje ją i podkreśla przepiękna filmowa scena krasnoludzkiej pieśni, budząca akurat powszechny zachwyt.

Podobny zabieg zastosowany został wobec elfów leśnych. W książce jest to banda kapryśnych pijaczków spod beczki wina, lubujących się w idiotycznych piosneczkach, w filmie są już one godne, choć leśne, nie pałacowe, i wyposażone w tragiczną historię oraz klasyczny Tolkienowski, wręcz silmarillionowski z ducha dylemat: działać czy unikać działania? Ryzykować wszystko, czy poprzestać na złudnym bezpieczeństwie? Wprowadzenie w ich świat „nietolkienowskiej” Tauriel, buntowniczki i przekonującej rzeczniczki opcji pierwszej, dobrze posłużyło wzmocnieniu tej opcji, a dodatkowo dało Legolasowi powód do wyruszenia po odpowiedzi na pytania, które w opcji drugiej nie zostałyby w ogóle zadane. I wreszcie Tauriel godnie uzupełniła panteon silnych kobiet, podejmujących trudne decyzje i przejmujących za nie odpowiedzialność, a także pokazała, że wbrew temu, co sugerował Tolkien swym pisarstwem, związki „międzyrasowe” nie są domeną szlachetnych rodów elfów i ludzi, tylko po prostu zdarzają się, bo serce nie sługa.

Ludzie przeszli ten sam proces „uszlachetnienia”. Z „Władcy Pierścieni” wypadł Tom Bombadil, uznany za pochodzącego „z innej bajki”, w „Hobbicie” pozostał Beorn Zmiennokształtny. Przedstawiony jako tragiczny, godny współczucia „ostatni z rodu”, z błyskającymi na przegubach dłoni bransoletami kajdan, w wersji filmowej jest on kimś znacznie więcej niż tylko takim ot sobie nietypowym magiem, umiejącym zmieniać się w misia. Przemiana w deminicznego niedźwiedzia zyskuje w filmie walor wręcz metaforyczny jako obraz ogromu jego krzywd i okrucieństwa zemsty. I to z ust Beorna padają najbardziej niedziecinne słowa „Hobbita”, nie pasujące do książki, lecz doskonale pasujące do filmu: „Nie lubię krasnoludów. Są zachłanne i ślepe. Nie zauważają tych, których uważają za słabszych i gorszych od siebie. Ale orków nie lubię bardziej. Czego wam trzeba?”. Podobny proces przeszedł Bard Łucznik, który stał się odpowiednikiem Faramira – mężczyzna surowy, bo prześladowany przez demony przeszłości.

5.

Warsztatowi Jacksona udało się ujednolicić tomy „dylogii końca Trzeciej Ery” w sposób, który budzi podziw, ale jeszcze większy podziw budzi to, na ile „Hobbit” zachował autonomię i wobec swego literackiego pierwowzoru, i filmowego „Władcy Pierścieni”. Mimo podobnej struktury fabularnej, niosącej z sobą groźbę autoplagiatu a nawet gorzej, autoparodii: mędrcy formują drużynę celem wykonania zadania, od którego zależą losy świata, „Hobbit” we wszystkich swych trzech filmowych częściach ma wyraźną indywidualność, własny styl, wręcz własną poetykę nie do podrobienia.

Wybór tej poetyki, zdeterminowanej – przynajmniej do pewnego stopnia – przyciężkim humorem powieści Tolkiena, jest ewidentnym problemem dla jego wyznawców. Nie potrafią oni znieść tego, co w „Hobbicie” – filmie jest najbardziej widocznie jego własne: żartów, dowcipów, cytatów z Tolkienowskiego cyklu i tych zaczerpniętych z zewnątrz, słowem wszystkiego, co nie jest rozpaczliwie uroczyste i koniecznie „mitologiczne”, „mityczne”, a nawet „mitopeiczne”, jakby mit wykluczał śmiech.

Śmiechu warte. Legolasowi wolno biec po sypkim śniegu bez zapadania się i zostawiania śladów, bo jest elfem, ale kiedy Jackson cytuje tę scenę z „Władcy Pierścieni” każąc elfowi biec w górę po spadających kamieniach budzi oburzenie, bo to się sprzeciwia „prawom fizyki”. Slapstickowa ucieczka z elfiej niewoli w beczkach jest mniej więcej w porządku mimo zawartego w niej ewidentnego cytatu z „Gwiezdnych wojen”, ale ucieczka przez miasto goblinów, nawiązująca i do fragmentu „Drużyny Pierścienia”, i do „Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady”, z jakiegoś powodu już nie. Podziemne potwory transportujące orków na pole Bitwy Pięciu Armii, choć podziemne, zdaniem nawet największych wielbicieli modnych intertekstualizmów nie mogą przypominać czerwi z „Diuny”… a dlaczego? Bo nie. I tu kończy się dyskusja.

Nie wolno także krasnoludom Dalina jeździć na bojowych knurach, choć krasnoludy na knurach występują w HOMM III Armageddon Blade, a u Sapkowskiego ujeżdżają górskie muflony, co ma być sportem „absolutnie ekstremalnym”.

A już prawdziwym kamieniem obrazy jest prześliczna postać Radagasta: sympatyczna karykatura zwariowanego ekologa „obściskującego drzewa”, hodującego ptaszki pod czapką i zaciągającego się fajkę z ekstatycznym zachwytem, jakby nabita była marychą. Radagast (czarodziej!) nie ma prawa jeździć sankami zaprzężonymi w króliki z Rhosgobel, bo króliki nawet z Rhosgobel nie mogą przecież tak szybko skakać w zaprzęgu!

6.

„Hobbit Jacksona” – zdają się mówić wyznawcy Pana Profesora (koniecznie Wielkimi Literami) – „ma być może nawet tam i swoje… plusy. Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów!”. Tymczasem prawda jest taka, że mając, jak wszystko na tym świecie, „swoje minusy”, jako trylogia filmowa „Hobbit” ma więcej plusów od „Władcy Pierścieni”. Co najmniej w tym sensie, że zdołał oderwać się od typowo Tolkienowskiej profesorskiej nudnej powagi, że nie przemawia ex cathedra, nie ma pretensji do prezentowania wizji „jedynie słusznej”. „Hobbit”, ten filmowy, mimo wszystkich dokonanych na nim zabiegów wzbogacających, zachował ludzkie rozmiary. Bohaterowie i łotry, elfy i orki, hobbici, krasnoludy i ludzie muszą stawić czoła niebezpieczeństwom skrojonym na ich miarę, tym bardziej groźnym, że doskonale zrozumiałym. Tu wszystko jest namacalne, dotykalne, tu groza bez ostrzeżenia przechodzi w śmieszność i vice versa. Tu, w „Hobbicie” filmowym, wędrowcy nie dyskutują o tym, czy nadają się już do chanson de geste, czy muszą się jeszcze trochę wysilić, tu wędrowcy mają problem w co się wysmarkać i kto jest winny ile i komu z przegranego przez jednych, a wygranego przez innych zakładu.

Proponuję przestawić sobie teraz w głowie kolejność: „Hobbit” filmowy najpierw, filmowy „Władca Pierścieni” potem. I dalej proponuję też wyobrazić sobie, jaką te dwa filmy tworzą całość: kompletną lecz nie nudną, bogatą lecz nie ogłupiającą bogactwem, jednocześnie spójną i różnorodną w stopniu nie pozostawiającym chwili czasu na nudę.

To nie wymaga wielkiego wysiłku wyobraźni, choć dla „widza planktonowego” nawet taki wysiłek może okazać się ponad siły. Gorzej, że obok wyobraźni specjalnie dla filmowego „Hobbita” uruchomić trzeba także poczucie humoru, a tego fanatycznym wyznawcom Pana Profesora brakuje bardziej niż kompetencji filmowych i czytelniczych. No, ale to już ich problem. Zachowywany na milionach nośników w milionach plików „Hobbit” nie spłonie. Kto zechce, ma go zawsze pod ręką i zawsze może do niego wrócić. Nawet jeśli go bardzo nie lubi. PRZEDE WSZYSTKIM jeśli go bardzo nie lubi.

Krzysztof Sokołowski

Share

You may also like...