1.
Z przyjaznym uśmiechem oraz rozrzewnieniem, które zawsze towarzyszy wspomnieniom młodości, witam niniejszym sympatyczny twór o którym myślałem, że już nigdy nie zaistnieje: grupę literacką. Taką wręcz klasyczną, skrupulatnie wypełniającą definicję, a jednocześnie powielającą model, który w fantastyce polskiej ma swoją chlubną tradycję. Oby panie z Hardej Hordy powtórzyły wyczyn „Klubu Tfurców” (także: „Tfurcuf”) i we właściwym czasie – daj Bóg jak najszybciej – zajęły na listach bestsellerów i/lub w sercach czytelników miejsca zajmowane dziś przez, między innymi, Komudę, Piekarę, Pilipiuka, Grzędowicza, Kołodziejczaka, Kresa i nawet Ziemkiewicza, jakby dziś tego ostatniego nie lubić.
„Klub Tfurców”, wywodzący się z połowy lat 80-tych zeszłego wieku, przez lata zmitologizował się ze szczętem. Jest dziś „legendarny” z winy krytyki. Zajmujący się krytyką w jego czasach ludzie o wykształceniu politechnicznym albo nie interesowali się zjawiskami literackimi (jak Marek Oramus) albo nie znali języka ich opisu (jak Maciej Parowski, który gimnastykował się jak mógł, by wcisnąć Tfurców w gorset „Pokoleń literackich” Kazimierza Wyki). Harda Horda powstaje natomiast w okresie „rekonstrukcji krytyki”, może więc liczyć na solidną diagnozę początków swej działalności i jeśli zechce, może także wyciągnąć z tej diagnozy wnioski na przyszłość.
Jak Tfurcy, a przed nimi słynni Skamandryci, Harda Horda jest grupą nazwaną przez Michała Głowińskiego „sytuacyjną”, a przez marksistowskiego socjologa literatury Stefana Żółkiewskiego „funkcjonalną”. Wynikające z języka opisu różnice między tymi badaczami nie muszą nas zajmować, ważne, czym grupa sytuacyjna (bądź funkcjonalna) różni się od klasycznej, programowej czyli choćby tego, co mozolnie próbują budować polscy autorzy „grozy”. Otóż grupa programowa, zgodnie ze swą nazwą, tworzy się wokół literackiego programu, pewnego specyficznego sposobu pisania. Jej członków łączy wspólnota estetyki i nierzadko poetyki, która Tfurcom i Hardej Hordzie tylko by przeszkadzała. Grupa funkcjonalna jest bowiem przede wszystkim grupą towarzyską, sformowaną celem zajęcia jak najlepszej pozycji na wydawniczym rynku. Innymi słowy, jak niegdyś Skamandryci, a potem Tfurcy, Harda Horda rzuca wyzwanie establishmentowi okopanemu tam, gdzie są pieniądze, a jej celem jest stanie się „nowym establishmentem”. Być może najlepiej, a z pewnością najszczerzej, cel grupy funkcjonalnej ujął młodziutki Jarek Grzędowicz, który przed wiekami – co mu się pamięta do dziś i z sympatią – na uwagę, że potomność go doceni odpowiedział: „Mam w… potomność, ja chcę być sławny i bogaty tu i teraz”.
2.
Grupa funkcjonalna, żeby w ogóle funkcjonować, musi być słyszalna. Musi maksymalnie skutecznie dotrzeć do jak największego grona odbiorców. Czyni to na trzy sposoby.
Po pierwsze: odróżnia się od grupy programowej, czyli ideologicznej tym, że odrzuca taktykę: „kto nie z nami, ten przeciw nam” a przyjmuje taktykę odwrotną: „kto nie przeciw nam, ten z nami”. Grupa funkcjonalna promuje różnorodność i estetyk, i poetyk. Hardej Hordzie obojętne jest, czy jej członkini pisze hard sf, fantasy, horror, weird czy grozę. Ważne, żeby członkini była w sensie towarzyskim „nasza”. „Nasi” mogą już pozwolić sobie na dowolne herezje, a jeśli ktoś zaatakuje kogoś z „naszych”, włącza się mechanizm: „jedna za wszystkich, wszystkie za jedną”.
Po drugie: grupa funkcjonalna nie ogłasza programu – manifestu. Zastępuje go manifestem – hasłem jak najogólniejszym, a więc jak najbardziej nośnym. „Tfurcy” głosili kult „rzemiosła”, jakby było ono nieznane ich poprzednikom: Wnukom-Lipińskim, Parowskim, Oramusom czy Żwikiewiczowi. Harda Horda wymyśliła sobie hasło jeszcze bardziej rozmyte, o walorze sloganu reklamowego: „przekraczanie granic”, „przełamywanie barier” i w ogóle „co to nie my”. Tu warto zauważyć, że w swej jedynej dotychczas antologii, oraz wcześniejszej twórczości członkiń, nikt z Hardej Hordy nie przekroczył żadnej granicy. Wyjąwszy może Agnieszkę Hałas, która w „Jest nad zatoką dąb zielony” przekroczyła granice podgatunkowe… czyli dokonała tego, co Jarek Grzędowicz zrobił znacznie bardziej radykalnie w wieku lat osiemnastu „Twierdzą Trzech Studni” i robi do dziś.
Po trzecie: grupa funkcjonalna potrzebuje „tuby”, wzmocnienia głosu, by stał się jak najdonośniejszy i najlepiej słyszalny. Musi mieć swój – słowo dziś już zapomniane – organ. Skamandryci opanowali „Wiadomości literackie” i osadzili na krytycznej posadzie sekretarza redakcji Władysława Broniewskiego. Jego komunistyczne przekonania i odrębna poetyka nie przeszkadzały najbardziej konserwatywnym członkom grupy, liczyło się, że dzięki Virtuti Militari oraz historii nastoletniego bohatera wojny bolszewickiej Broniewski miał doskonale wejścia w obóz władzy, mógł „wszystko załatwić”. I załatwiał – na przykład interwencje cenzury w materię „Wiadomości” Broniewski zagadkowo „znikał” przy wódeczce z prominentnymi generałami sanacji. Tfurcy zaś stworzyli Fenixa, który – na spółkę ze szczęśliwym obrotem historii – stał się im trampoliną do kariery. Harda Horda zaś postanowiła polegać na antologiach.
3.
I w tym – oparciu o antologie – widzę spore niebezpieczeństwo. Wchodząc w książkowy mechanizm wydawniczy Harda Horda staje się bowiem zakładnikiem wydawcy i ewidentnie preferowanego przez wydawcę „planktonu czytelniczego”. Ustawia się w pozycji petenta, musi iść na kompromisy i akceptować wyroki.
Pierwszą jej antologię o doskonałej przecież zawartości trudno nazwać inaczej niż wydawniczą wtopą. Z daleka piękna, wielka, sztywna, tak ciężka, że porównywalna z cegłą, po bliższym przyjrzeniu się natychmiast ujawnia ona swe zalety czysto planktonowe. Z czerwonego grzbietu szczerzy zęby wesoła czaszka, przez „D” i „A” mozolnie przeciska się… kot, a jedno i drugie nie wiadomo skąd się wzięło i po co istnieje. Na eleganckiej czarnej okładce mamy i czachę, i psa, i kota, i miotłę, i filiżankę, i zbity dzbanek, stłoczone bez ładu i składu: czy miotły i zbite dzbanki, pokazane na tle filigranu jak haft, to aluzja do „stereotypowych wyobrażeń o roli kobiety”? Czy to taki żart? Jedna cholera wie, ale jeśli kogoś to śmieszy, proszę o informację.
Za to nazwiska autorek wdrukowano w okładkę drukiem tak małym, że nawet najbystrzejsze oko błaga o okulary. No bo kto by się przejmował autorkami? Komu by się chciało tłoczyć ich nazwiska, skoro taniej wytłoczyć… czaszkę powtórzoną z grzbietu? A jeśli już mówimy o robieniu autorkom krzywdy bezpośredniej wspomnijmy też, że na całość „ich” [sic!] antologii nie padł nawet cień korekty. Korekta nawet się do ich opowiadań nie zbliżyła. Nawet na nie nie chuchnęła. Dała się tylko wpisać w stopkę i, należy sądzić, wzięła za to honorarium.
Okładka jest zła i środek nie lepszy. Z przodu „Wstęp” pisze pani, która swe kompetencje wywodzi od prowadzenia „serwisu Lubimyczytac.pl” i wnikliwej znajomości komentarzy „pod postami na Facebooku”. Po wstępie dostajemy tekst „Po co nam Harda Horda” i jest to tekst… anonimowy [sic!]. Jego autor[ka] dobrze resztą robi udając, że nie istnieje, bo już w pierwszym zdaniu popełnia rażący błąd. „Pisarze zawsze się zrzeszali”? Otóż nie, nic z tych rzeczy. Nie zrzeszali się z zasady aż do przełomu XIX i XX wieku. Co wie każdy znający choćby powierzchownie historię literatury, którą to znajomość można uzupełnić w sposób bardzo przyjemny obejrzeniem „Zakochanego Szekspira” – doskonałej ilustracji i swego rodzaju „pars pro toto” stosunków literackich na przestrzeni wieków.
A przecież krytyczna i akademicka literatura „o fantastyce” jest bogata w… kobiety, z których każda wniosłaby w antologię wartość dodaną. Nawet – a może przede wszystkim – osławiona pani Maria Głowacka, autorka „Kobiecej prozy science fiction w Polsce”.
To z przodu. Z tyłu mamy rozbudowany „dział reklamy” wydawnictwa SQN. Natomiast ani z przodu, ani z tyłu nie mamy… spisu treści. No cóż…
Na zakończenie: Harda Horda, jak każda grupa funkcjonalna, przywiązuje sporą wagę do krytyki jej poczynań i jeśli krytyka jest krytyczna, tłumi ją elegancko lecz bezwzględnie, korzystając ze wszystkich dostępnych środków. Jest to mechanizm zrozumiały i w pełni akceptowalny, klasyczna „power play”. „Harda Horda”, antologia która tak tandetnie oprawia perełki twórczości członkiń grupy, zwraca jednak uwagę na ograniczenia wszystkich „power playów”: „power” może mieć tylko jedna strona. Jak długo strona ta w postaci wydawnictwa będzie bezwzględnie egzekwowała swe prawa, w tym prawo wyznaczenia „grupy docelowej”, tak długo tłumienie krytyki płynącej spoza tej grupy będzie zaledwie podstawianiem naczyń pod przeciekający dach. Można i tak, ale można też naprawić dach, nim będzie za późno.
Nie mam pojęcia, jakie są ich osobiste autorskie ambicje i co wybierze jedenaście znanych mi pisarek, w tym wybitnych. Nie moja broszka. Ja im tylko nie życzę, by ten wybór dokonał się sam i za ich plecami.
Krzysztof Sokołowski