„Necrolotum” ma wszystko, co składa się na tak zwaną „fantastykę z górnej półki”. Zdarzenia i reakcje bohaterów na zdarzenia układają się zaiste fascynującą fabułę. Akcja jest szybka jak błyskawica, ale kontrolowana tak, jak sprawny kierowca wyścigowy kontroluje bolid przez wszystkie okrążenia, aż do kraciastej flagi. Kreacja świata jest dziełem takiej autorskiej wyobraźni, o jakiej inni autorzy nie śmią nawet marzyć – to pierwsze, co zauważyli wszyscy dotychczasowi recenzenci niezależnie od ich kompetencji, duża rzecz. Wisienkę na torcie, a raczej przyprawą, której „Necrolotum” zawdzięcza swój niepowtarzalny smak, jest zaś znakomita stylizacja języka „na epokę”, co w fantastyce zdarza się rzadziej, niż jesteśmy skłonni przypuszczać.
Erudyci, a może nawet i obfity plankton czytelniczy, choć tu byłbym ostrożny, mają się więc czym zachwycać: wysmakowanym archaizmem powieści, erudycyjną mieszaniną typów fantastyki od steampunku po transhumanizm z military SF gdzieś pośrodku, fabułą o luźnych końcach powiązanych węzłami, które zachwyciłyby nawet najbardziej wymagającego bosmana na kacu; dla każdego coś miłego. Ale… to wszystko powinna mieć – i nawet czasem miewa – każda fantastyka, nawet każda literatura godna tego dumnego miana, choć oczywiście każdy pisarz godny tego dumnego miana ma swe sekretne ingrediencje i miesza je według swych sekretnych formuł.
U Maszczyszyna, w „Necrolotum”, jest coś więcej. Fantastyka „Necrolotum” zaczyna się tam, gdzie u innych autorów i autorek niestety się kończy. Maszczyszyn przebija się „Necrolotum” wprost do fundamentów niegdysiejszej prawdziwej fantastyki naukowej: przygodowej i eksploracyjnej. Literatury, której sensem istnienia była przygoda rozumiana jako niepohamowana dążność poznania nieznanego nie dla kasy i fejmu (choć kasy i fejmu nigdy dość) lecz dla samej, czystej radości poznania.
Współczesna fantastyka niegdyś naukowa bywa wysoko – a nawet najwyżej – po literacku wyrafinowana, plus dla niej. Współczesna fantastyka niegdyś naukowa rozważa najważniejsze problemy filozoficzne, po humanistycznemu sięga w głąb ludzkich serc, dusz i – to najrzadziej – intelektu, plus dla niej. Stawia tak zwane ważne pytania, usiłuje na nie odpowiedzieć i nawet umie trafić odpowiedzią w sedno, jeśli naprawdę się postara – sława jej za to i chwała. Odpowiada naszym żywotnym potrzebom… tylko, że zapłaciła za to wysoką ceną.
Zabiła w sobie ducha przygody.
Przygody w podstawowym sensie tego słowa we współczesnej fantastyce nie ma. To literatura (i więcej, to nurt popkultury) w całości oddany pochwale rutyny, której zakłócenie jest największym nieszczęściem, jakie może się wydarzyć.
Parafrazując Chestertona, współczesna fantastyka najbardziej naukowa przygodę nazwała niedogodnością (inconvenience). Taką modelową współczesną fantastyką jest „Apollo 13”, film o uroku sprawnie zrealizowanego reportażu z warsztatu samochodowego, którego mechanicy, nie śpiąc i nie jedząc, trudzą się niesłychanie z opasłymi instrukcjami obsługi w rękach, by kierowcy dojechali do mety w jednym kawałku. I jest nią „Marsjanin”, którego bohater, dzięki rygorystycznemu wykorzystaniu wiedzy fachowej, potrafi przetrwać w „trudnych warunkach” (przetrwanie zawdzięcza zresztą mniej sobie, a bardziej zagładzie cywilizacji Inków, czego na szczęście dla boks ofisu nikt nie raczył zauważyć). Przestrzeń kosmiczna w pierwszym przypadku, a Mars w drugim są czysto incydentalne, dzięki tym lokalizacjom można oszołomić widza efektami specjalnymi i na tym wyczerpuje się ich użyteczność. Ideałem zwycięstwa rutyny nad przygodą jest zaś „Armagedon”, w którym nasi dzielni bohaterowie wiercą kolejną, którąśtamtysięczną głęboką dziurę, bo umieją dobrze wiercić głębokie dziury, a romantyczni kosmonauci służą im za kierowców Uberów, i jeszcze się przy tym kompromitują nieudolnością, bo wiozą klientów pod złe adresy. Cały film zawiera jedną przygodę w stanie czystym: Rosjanin, którego rutyną jest to, że nawala wszystko i zawsze, wyhammerowywuje* komputer kosmicznego Ubera przy pomocy… łomu.
Te czysto rozrywkowe filmy od najlepszej literatury fantastycznej różni stopień komplikacji konstrukcji i jej jakość, ale konstrukcja stoi na zawsze tych samych fundamentach. Przygoda jest „inconvenience”, jest czymś najbardziej ze wszystkiego niechcianym. Przygody jak niedogodności się unika, próbuje ją z góry wyeliminować, a jeśli mimo to pokaże gdzieś ohydny łeb, to się jej ten łeb ucina, im wcześniej tym lepiej.
Dzisiejsza fantastyka, żyjąca niegdyś wyłącznie Mallorymi, zgubiła Mallorych. Gdyby Mallory miał dziś zdobywać Mount Everest, nie zebrałby ekipy i nie poszedł wspiąć się na górkę. Nie, najpierw siedzący w wygodnych fotelach klimatyzowanego centrum „badacze” obczailiby ją ze wszystkich stron z satelitów i dronami, zmapowali każde możliwe (i niemożliwe też, jeśli nie podniosłoby to kosztów) podejście, oceniliby dostępność nemesis wspinacza, „Drugiego Stopnia”, uznali go – słusznie – za niedostępny i wysłali sponsorowanych przez Apple, płatnych 50 centów dziennie Chińczyków do postawienia tam drabiny**. Po czym i tak Mallory nigdzie by się nie wspiął, bo ekolodzy oprotestowaliby nieludzkie traktowanie jaków (i co tu powiedzieć o Amundsenie, który dotarł do bieguna wyłącznie dlatego, że zjadał śliczne puchate, przyjazne, ciężko pracujące husky?).
Dziś w kolejce do wejście na Everest stanąć może każdy, kogo stać na wydanie kilkuset tysięcy dolarów; te kolejki są pożywką memów. Himalaje depcze się dziś bezkarnie brudnymi walonkami z których sterczy zielona słoma, yeti wygnane zostały z krainy ludzkiej wyobraźni. Tzw. „Kosmos” ma mniej więcej tyle samo uroku. Więc co tu się dziwić, że żywiołem „Necrolotum” jest… woda? Najgłębsze głębie oceanów, nie zbadane do dziś, kryjące tajemnice swych yeti, które Jan Maszczyszyn opisuje z werwą okazującą wyraźnie, ile miał przy tym frajdy. Głębie wiodące wszędzie, także poza Ziemię, ale dostępne tylko tym, którymi ciągle rządzi żądza poznania i to jej podporządkowane są wszystkie motywy drugorzędne: militarne, patriotyczne i wreszcie osobiste, uroczo staroświecko miłosne. Nie ma też nic przypadkowego w tym, że „wzorcem metra” SF jest dla Maszczyszyna Verne, a dokładniej „20.000 mil podmorskiej żeglugi”, a jeszcze dokładniej ten kapitan Nemo który w napadzie chandry, pragnąc sprawdzić dzielność „Nautilusa”, po prostu zanurza go coraz głębiej aż zaczyna on trzeszczeć w szwach i nawet pruć się tu i ówdzie, a nie „przeprowadza symulacje”, by po kilku latach żywienia komputerów „Big Data” zanurkować jak po swoje, z cycatą laską, dla reklamy, pod pachą.
Dla którego „przygoda” jest tą właściwą nazwą „niedogodności”.
Dziękuję autorowi za podrzucenie cytatu z „Więźnia Czyllonu” Lorda Byrona. „Ciało me zmogły nie chorób cierpienia” – nie, ludzkie ciało bohaterów „Necrolotum” wytrzyma transhumanistyczne przemiany, jeśli mają one dać ciału zdolność przetrwania w najbardziej nieludzkim otoczeniu – „lecz ta rdza ciągła spoczynku i nudy”.
Ano właśnie. Dwa słowa-klucze: „spoczynek i nuda”. Lemowi jedno udało się przewidzieć bezbłędnie: nasze dzisiejsze cywilizacyjne „mli-mli” z „Powrotu z gwiazd”. Nie przeszliśmy świadomej betryzacji, raczej nieświadomą quasilobotomię, ale skutek jest ten sam. Cywilizacja ludzka taka, jaką przedstawił Maszczyszyn, lobotomii tej nie przeszła… i całkiem możliwe, że dla zlobotomizowanych fanatyków „sejf spejsów” będzie po prostu niezrozumiała.
„Necrolotum” uznaję niniejszym właśnie za to, co w tytule: za baryłkę przedniej starki. Zakopaną, zapomnianą, starzejącą się przez dziesięciolecia, by po przypadkowym odkopaniu okazać się trunkiem wybornym, lecz nie dla każdego. Już dotarły do mnie głosy, że ta Maszczyszynowska wódka mogłaby być całkiem przyzwoitą czyściochą do ogórka, ale się zepsuła ze starości.
Mli-mli.
Na wieki wieków „mli-mli”?
Krzysztof Sokołowski.
*Określenie „wyhammerować urządzenie” poznałem w Instytucie Badań Systemowych PAN w zeszłym wieku, u progu internetu. Nazywano tak naprawę zawodzącego komputera poprzez wymierzenie mu solidnego kopniaka. Nieskuteczność „hammerowania” przyjmowano z entuzjazmem, jako przygodę, bo kompa można było wówczas bezkarnie rozkręcić do ostatniej śrubki celem sprawdzenia, gdzie się „zły bit zagnieździł”.
**”Drugi Stopień” pierwsi przeszli właśnie Chińczycy. Po podboju Tybetu posłali w góry kilkunastu zniewolonych Szerpów z elementem składanej aluminiowej drabiny każdy. Szerpowie doszli na miejsce, zmontowali drabinę, przywiercili ją do skały i tym sposobem Chińczycy jako pierwsi zdobyli Mount Everest drogą Mallory’ego.