Jest rok pierwszy pp (po pandemii), tuż przed pandemią; WHO właśnie zapewniło, że koronawirus nie wędruje pomiędzy ludźmi. Siedzę z panem X przy stoliku knajpy tak klimatycznej, że słów brak. Klimat tworzy tu wszechobecny, gęsty papierosowy dym. Tu się pali bez pytania. Tu pojęcie karty kredytowej ciągle jest nieznane. Drewniane stoły i ławy są tu nieco lepkie, ale za to mocno chwiejne i poszczerbione, i to się jakoś równoważy. Atmosfera „starego socu” w samym centrum Warszawy, między Placem Konstytucji a stacją metra Centrum, wręcz zmusza do poważnych dyskusji. Dodaje im ognia.
Na stoliku stoją cztery butelki piwa i dwa kobylaste kubki, jeden z resztką kawy, drugi pusty. Ten pusty ma na boku stare logo kolejowego WARSu. Pomiędzy nimi spoczywają w pokoju „Nekrofikcje” Pawła Ciećwierza. Byłaby z tego słitfocia – cudo, ale tu zrobienie foty „na Insta” grozi bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z najbliższym dentystą.
– Dobrze mnie zrozum – mówi pan X powoli, jak to zwykle on. – To jest literatura, to jest duża literatura ale… dałeś mi książki tej dziewczyny… – zawiesza głos.
– Agnieszki Hałas – podpowiadam.
– O, to, to! No i tam, widzisz, jest coś o świecie. To fantastyka, ale ja w niej znajduję kawał naszego świata. Autorka do mnie mówi o tym świecie. A tu – stuka palcem w „Nekrofikcje” – tu nic do mnie nie mówi. To duża literatura, zrozum, ale…
Zawiesza głos. Pana X znam dobrze, więc milczę. Pan X nie gubi wątku przy piątym piwie. Nawet po piątym piwie.
– …ale od fantastyki wymaga się przecież czegoś więcej.
Pan X należy do grupy, która kiedyś „trzymała fantastykę” i która narzuciła fandomowi rozumienie fantastyki jako literatury osobnej, rozłącznej od… literatury. Rozumienie to obowiązuje do dziś. Do dziś literaturę fantastyczną ocenia się według kryteriów wewnętrznych, jej własnych. Jeśli, jak w przypadku „Helu-3″ Grzędowicza, tetralogii Agnieszki Hałas, a wcześniej niegdysiejszego Kresa, jest ona także literaturą to oczywiście dobrze, ale też jest to ciekawostka a kto wie, czy nie ekstrawagancja. Z czego wynika, że ktoś piszący coś – jeśli tak można powiedzieć – odwrotnego: „dużą literaturę” o pewnych cechach fantastyki, jest skazany na niezrozumienie. Na egzystencję pomiędzy światami, które nie pojmują się na wzajem ni w ząb, nawet się już nie starają pojąć. A gdy ten ktoś, Paweł Ciećwierz, jest urodzonym autorem opowiadań i gdy opowiadania te, perełki same w sobie, nie wiążą się w całość mimo wspólnego bohatera, mają w nosie „światotwórstwo”, to sprawa popularności czytelniczej jest tak przegrana, że tylko siąść i płakać.
Tłumaczyć panu X, fantaście-legendzie, pisarzowi, krytykowi i felietoniście książkowemu extraordinaire, że Brighella jest nieodrodnym potomkiem bohaterów „straconego pokolenia”, génération perdue, lost generation i że to, jak nie rozumie świata, jak się w nim gubi, jak dalece do niego nie pasuje więcej mówi o tym świecie niż tomy fantastyki socjologicznej sensu stricto, to czas stracony i stracone słowa. Bo on to wie. I nie zmienia to jego przekonania, że literatura literaturą, ale fantastyka jest jednak czymś więcej.
„Blues o krwi i trawie” więcej mówi o Śląsku niż wszystko, co Szczepan Twardoch już napisał i niestety jeszcze napisze, a w dodatku mówi wprost. Jest równie malowniczo co boleśnie werystyczny, a przynajmniej takie wrażenie sprawia na warszawiaku. Co z tego, kiedy powtarza on modus operandi „Nekrofikcji”? Jest „dużą literaturą”, ale…? Handlarza narkotyków z kiepskimi zdolnościami nekromanckimi zastępuje wprawdzie handlarz narkotyków bez zdolności „fantastycznych” – jeśli nie liczyć fantastycznie rozwiniętego instynktu przetrwania – lecz to tylko zmyli „czytelnika gatunkowego”. Zawarta w „Bluesie…” fantastyka jest wpleciona w fabułę tak finezyjnie, że czytelnik planktonowy ma wszelkie szanse po prostu ją przegapić. Zamiast nieco mglistej Mgławy dostajemy Bytom i Sosnowiec, i Katowice, i Warszawę, i nawet egzotyczne kraje. Obok fantastyki mieści się kryminał, sensacja, horror i thriller, są to jednak zmiany kosmetyczne; wspomniane „światotwórstwo” pozostaje tam, gdzie było, w niebycie. Zastępują je znacznie atrakcyjniejsze (i niestety bardzo niefantastyczne) „lokalizacje”, wśród których króluje jakże nieskutecznie umierające prowincjonalne miasteczko. No i oczywiście Paweł Ciećwierz, ten urodzony autor opowiadań, komponuje „Bluesa…” z czterech zwrotek, łączących się ze sobą muzyką języka, związek fabularny jest zaś tak finezyjny, jak „element fantastyczny”. Od rozprawy z rosyjską mafią handlującą ludźmi po rozprawę z potomkami Odessy dającymi drugie życie magnatom zbrodni, także polskim magnatom zbrodni… Ryszard Zwierz przechodzi długą drogę, ale jest jak piórko niesione kapryśnym wiatrem. Jeśli to można zrobić z człowiekiem, można z nim zrobić wszystko. Silny wiatr nie definiuje ulotnego piórka, lecz ulotne piórko definiuje naturę huraganu.
Ulokowany w naszym świecie, „Blues o krwi i trawie” pewnie niewiele powiedziałby o tym świecie panu X. Bowiem ten świat nie jest definiowany wprost, „na fantastykę”, mozolnym „worldbuildingiem”. Na szczęście – szczęście z mojego punktu widzenia czytelnika LITERATURY fantastycznej bo jest literaturą, a nie fantastyki jako takiej – pozostał w nim bohater jak żywcem wyjęty arcydzieł „straconego pokolenia”, génération perdue, lost generation. Jak Brighella przed nim, Ryszard Zwierz definiuje swój świat, nasz świat, wiecznym jego niezrozumieniem, niedostosowaniem, zagubieniem. A co nam mówi o świecie to, że próby zaistnienia w nim w zgodzie z etosem rycerskim oznaczają automatyczne wykluczenie, wypchnięcie na margines i życie na marginesie, wśród podobnie niedostosowanych? Bez perspektyw innych niż te, które daje chwiejny związek z piękną kobietą, balansującą na granicy światów?
Tuż przed pożegnaniem na czas w naszym wieku ryzykownie długi, podjąłem jeszcze jedną próbę obrony „Nekrofikcji”, która byłaby też obroną „Bluesa o krwi i trawie”, gdyby pan X go przeczytał i ocenił. Pan X widział „Łzy słońca”. Ceni je wysoko. Zacytowałem mu więc fragment recenzji Rogera Eberta: „’Łzy słońca’ skomponowane są z deszczu, krajobrazów i twarzy Bruce Willisa. Te trzy elementy wystarczyły na stworzenie filmu niemal tak dobrego jakim byłby, gdyby miał lepszy scenariusz”.
– Hmmm… – usłyszałem w odpowiedzi i to jest promyczek nadziei.
Krzysztof Sokołowski.
PS. Myślę sobie teraz, że Paweł Ciećwierz ma pecha i w tym, że zakwalifikowano go do fantastyki tej ścisłej, fandomowej. O wiele lepiej czytany byłby przez fanów grozy, którzy z samej natury tego, co cenią szczególnie, są bardziej chaotyczni. A więc także szeroko otwarci na to co nowe, nieokreślone, tajemnicze.
PPS. Rozmowa z panem X jest niemal w całości fikcyjna. NIEMAL.
PPPS. Podobieństwo osób przedstawionych do istniejących rzeczywiście, teraz, w przeszłości lub w przyszłości jest oczywiście czysto przypadkowe.