Na ebooka istnieją dwa sposoby: sposób wojskowy i sposób zły. Tak zły, że w ogóle niedopuszczalny.
Sposób wojskowy polega na tym, że najpierw produkujemy ebooka, a potem obliczamy jego cenę. Cena składa się z kosztów i zysku. W koszta wliczamy jak powszechnie wiadomo to, co nas kosztuje, w tym m.in. dyrektora, sekretarkę dyrektora, zastępcę dyrektora, sekretarkę zastępcy dyrektora, redaktorów działów, sekretarki redaktorów działów, speca od marketingu, sekretarkę speca od marketingu, potrzebne im wszystkim wyposażenie: od siedziby z gabinetami przez komputery, tablety i smartfony (z rachunkami) po ołówki, no i jakżeby inaczej: ciecia przed siedzibą. Aha, nie zapomnijmy o samochodach, benzynie do samochodów, miejscach parkingowych dla samochodów i tak dalej, i tak dalej…
Zysk zaś to oczywiście pojęcie względne. Tzw. „godziwy” wydaje się największym stopniu zależeć od aktualnego humoru dyrektora, sekretarki dyrektora etc., blisko skorelowanego z datami Bożego Narodzenia, Walentynek, popularnych imienin, a także ukochanych urodzin, które na zawsze pozostaną tajemnicą sekretarki dyrektora.
Potem już tylko dodajemy, dzielimy (przez nakład), dopisujemy podatek i wychodzi z tego cena jednostkowa, od której włos jeży się na głowie, a portfel chowa w nie wiadomo której kieszeni. Skutek jest taki, że ebooka sprzedaje się w cenie promocyjnej, a stratę, rozumianą jako różnica między zyskiem spodziewanym i rzeczywistym przerzuca się na kolejnego ebooka. Z nadzieją, że prędzej czy później przyjdzie bestseller i wyrówna.
#
Sposób niewojskowy, zły i niedopuszczalny reprezentuje coraz większa grupa pisarzy niezależnych („indies”), stawiających sprawę na głowie. W swej bezbrzeżnej ignorancji cenę swego ebooka indie kalkuluje niezgodnie ze wszystkimi obowiązującymi w biznesie praktykami. Na taką mianowicie, którą, o zgrozo, jego zdaniem skłonny będzie zapłacić zwykły, szary end user taki jak on, ty czytelniku, czy ja.
To do niej dostosowuje koszty i im się teraz przyjrzyjmy, nie urodzie sekretarek. Kosztuje:
– Komputer z łączem internetowym. Słownie jeden. Wystarczy.
– Oprogramowanie. Jak się uprzeć, jest za friko, ale nie każdy czuje się komfortowo w towarzystwie nawet najprzyjaźniejszej dystrybucji Linuxa, a o narzędzia pracy się dba, przynajmniej swoje. No więc niech będzie winda oraz, najprawdopodobniej, Office.
– Proces pisania, zabierający trochę czasu – a czas to pieniądz. Wartość czasu w pieniądzach wyznacza indiemu czytelnik. Klient. End user, czyli na przykład ty. Albo kupisz dzieło, albo nie.
– Przerobienie zapisanego tekstu na ebook. Robi to… darmowy Calibre, konwertujący postwordowski html (w Open Office nie trzeba kombinować) na epub, mobi czy cokolwiek wedle wyboru.
– Ozdobienie ebooka grafiką, choćby okładkową. Na szczęście w Internecie pełno jest odpowiednich materiałów, od darmowych przez kosztujące 0.99 Euro po droższe i nawet bardzo drogie. A do zabawy z grafiką wystarczy GIMP. Nie to, żeby koniecznie GIMP – darmowych programów do edycji grafiki sam znam około dwudziestu.
– Wywieszenie gotowego ebooka na jedno z kilku przygotowanych już dla niego miejsc. To też jest darmowe, płaci się procent od sprzedaży… jeśli jest sprzedaż. Indie sam wyznacza cenę za swe dzieło i sam koło niego chodzi z nadzieją, że odzyska co włożył i może nawet zarobi.
No i proszę, ale siurpryza. Niemal od startu tego niedopuszczalnego sposobu wydawania literatury bywa, że nie sprzedając ebooka drożej niż za USD 3.99 autor zarabia… powyżej 200.000 USD rocznie. I wówczas, ale dopiero wówczas stać go może nawet na… sekretarkę?
#
Oczywiście nie każdemu jest to dane, ale czy każdemu dane jest ujrzeć ukochane dzieło „drukiem”, wydane przez „renomowane wydawnictwo”? Jakże nielicznym szczęśliwcom dane jest zarobienie na nim takich pieniędzy?
„Indie” ma znacznie większe szanse zarobić (i to „godnie”) niż autor książki, dobijający się do klasycznego wydawnictwa typową drogą, czyli od sekretarki do sekretarki. Bo wszystko, co ma poświęca jednemu jedynemu celowi: dotarciu do czytelnika. Nie obchodzi go siedziba, gabinet, sztab ludzi i co tam jeszcze, obchodzisz go ty! Musi cię szanować, więc szanuje. Dostosowując cenę do twojego kaprysu, zamiast ganić cię za samo posiadanie kaprysów.
Jakie to niewojskowe. Jakie głęboko niesłuszne!
Krzysztof Sokołowski