07
gru
2012

Creative control w „klasycznym” modelu wydawniczym.

No bo co się właściwie stało? Literówki? Przecież każdy głupi potrafi poprzestawiać sobie literki „w głowie”, żeby było jak należy. Błędy ortograficzne? Eeee tam, dwa, może trzy, to się „zawsze może zdarzyć”. Błędy składu? Wina programu. Najważniejsze, że książka jest wreszcie „na rynku”, prawda? Dobijali się o nią ludziska bardzo, bardzo głośno, teraz ją mają i oczywiście muszą narzekać. Eeeech, ci Polacy.

Jakaś racja w tym jest, ale to racja bardzo niebezpieczna.

#

„Creative control” to stworzona dla potrzeb współczesnych mediów, a po naszemu „środków przekazu”, formuła kontraktowa określająca, kto decyduje o ostatecznym kształcie dzieła. Takim, w jakim zostanie ono przedstawione publiczności. W wersji „S” oznacza proste prawo głosu („chciałbym, żeby było tak i tak, bardzo was proszę, szanowni decydenci”), w wersji „XXX” nawet prawo akceptacji przed rozpowszechnianiem… lub odmowy akceptacji i zażądania zmian. Znana jest przede wszystkim ze świata filmu, gdzie „twórców” jest tylu, że najczęściej nikt do końca nie wie, kto tak naprawdę odpowiedzialny jest za to, co widz zobaczy po wykosztowaniu się na bilet, colę i popcorn w cenie przyzwoitego befszyka. Wiem mniej więcej, jak to wygląda w Hollywood, wielu o tym pisało, nie wiem, jak wygląda w Polsce… i szczerze mówiąc niezbyt mnie to interesowało, choć to właśnie zaczyna się zmieniać. Mogę tylko powiedzieć, że gdyby Andrzej Sapkowski zachował „creative control” nad serialem/filmem „Wiedźmin” nie zobaczylibyśmy go pewnie jako gniota. Nie miałby się czego wstydzić, a twierdził, że się wstydzi i chyba nawet kiedyś przeprosił?

W Ameryce nie byłoby z tym kłopotu. Tam sprawa jest jasna. „Hollywood zniszczyło pana książki” – powiedział dziennikarz to pewnego znanego pisarza, na co pisarz rozejrzał się po wypełnionym regałami gabinecie po czym z szerokim gestem i udanym zdziwieniem odparł: „Nieprawda, przecież wszystkie tu stoją”. Przy okazji przypomnienia – niezłego w gruncie rzeczy – filmu o Hemingwayu i Gellhorn telewizja przypomniała też nieco mniej znany hemingwayizm: „Kiedy przyjeżdżam do Hollywood to jedną ręką rzucam im książkę, a drugą chwytam pieniądze”. To zdrowe podejście, warto o nim pamiętać. Ale zdrowe tylko wtedy, gdy książka już istnieje. A jeśli jeszcze jej nie ma?

#

No właśnie. Uważa się, powszechnie a błędnie, że ten problem nie dotyczy procesu wydawniczego, w którym wszyscy wszystkim świadczą usługi wśród uprzejmych uśmiechów, ukłonów i całowania rączek. Wręcz przeciwnie, dotyczy. Nie byłoby tego pisanego szybko, gorącego tekściku, gdyby nie ujawnił jego istnienia kształt i sposób, w jaki do czytelnika dotarł czwarty tom „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza. I gdyby nie to, że mało, zbyt mało czytelników zdaje sobie sprawę z tego, że także książka taka, jaką dostają do ręki: produkt „procesu wydawniczego”, jest dziełem zbiorowym. Rzecz bowiem w tym, że wydawnictwo, jak studio filmowe, jest w gruncie rzeczy wyłącznie pośrednikiem między twórcą i jego odbiorcami. Powinniśmy wszyscy, czyli w naszym szczegółowym przypadku pisarze i ich czytelnicy, wbić sobie raz na zawsze do głowy, że to nie ono płaci zaangażowanym w „proces produkcji książki”, w tym autorowi. Płacimy my. Czytelnicy. Wydawnictwo udziela kredytu na zaliczki dla autora,  pokrywa koszty wstępne i tak dalej, a następnie odbiera sobie tę pożyczkę… od nas, end-userów. W małych ratach ale z dużym procentem.

I to w porządku, wszystko jest jak być powinno. Jeśli strony umowy zachowują się po dżentelmeńsku. Z szacunkiem dla dzieła. Ale diabeł tylko czyha na szczegóły i wyskakuje z pudełka wówczas, gdy któraś ze stron poczyna sobie bez tegoż szacunku.

#

Co w biznesie wydawniczym nie jest wcale taką znowu rzadkością. Tylko z literatury fantastycznej można przytoczyć dwa powszechnie znane przypadki. „The Stand” („Bastion”) Stephena Kinga ukazał się pierwotnie w objętości mniejszej od oryginalnej o około jedną piątą. Nie było po temu żadnego merytorycznego powodu, porostu dział finansowy zakwalifikował tę wielką w każdym sensie tego słowa powieść do jednej z wymyślonych przez siebie „kategorii cenowych”, poprzeliczał koszty: drukarni, oprawy, transportu etc. no i wyszło mu, że sztuka jest sztuka, a biznes to biznes i żaden artycha mu w drogę nie wejdzie. Dzieło jest o tę jedną piątą za… grube, trzeba operować. Olśniony wysokością zaliczki King nie zadbał o zachowanie creative control, no i postawiono mu ultimatum: może sam dokonać skrótów, może zlecić skróty wydawnictwu, albo może zwrócić zaliczkę i iść do diabła. Wybrał wersję pierwszą, bo i co mógł zrobić, skoro zaliczka dawno „się rozeszła”? Ale, przy najbliższej okazji… zmienił wydawcę, a w pierwszym, hardcoverowym, potężnym jak klasyczny cadillac pełnym wydaniu „Bastionu” zamieścił wstęp wyjaśniający sprawę. Z pierwszego wydawcy pośmiano się trochę, ale sprawa przyschła (wydawca ten zresztą później zbankrutował). Od tej pory King zachowuje pełnię kontroli nad tym, co napisze, często oddaje prawo pierwodruku za symbolicznego dolara małym wydawcom pracującym jeszcze niemal rzemieślniczo (tak był z pierwszymi tomami „The Dark Tower”, „Mrocznej Wieży”), a ostatnio ogłosił, że najnowszej powieści nie wyda w ebooku. Bo nie i już. Uruchomił klauzulę „creative control”.

O drugim przykładzie miałem okazję wspomnieć: to słynna sprawa „cegieł Ellisona”, któremu wydawnictwo złamało kontrakt przez umieszczenie w książce reklamy papierosów. Wiedząc, że z prawnikami nie wygra, znany z temperamentu i wielkiego szacunku dla procesu twórczego, także własnego, Ellison uzyskał zwolnienie z umowy dopiero po tym, jak wysłał do księgowego wydawnictwa 213 cegieł. Za zaliczeniem pocztowym, a było to wówczas, gdy amerykańska poczta doręczała w ten sposób wszystko co nadano, a odbiorca musiał zapłacić, czy tego chciał, czy nie. Na końcu posłał mu jeszcze, najpowolniejszą pocztą 4-tej klasy, martwego świstaka wraz z przepisem na potrawkę ze świstaka. Czwarta klasa potrzebna mu była po to, żeby przesyłeczka po drodze porządnie się ześmiardła, przepis po to, żeby to jemu nie wytoczono procesu.

#

A teraz pieron dupnął blisko nas: Jarosławowi Grzędowiczowi wydano książkę w sposób ewidentnie nieodpowiadający zamierzonemu przez niego jej kształtowi, ku niemałemu rozczarowaniu czytelników rzeczywistych, czyli tych, co już PLO4 kupili i potencjalnych, czyli tych, którzy dopiero zamierzają wybulić.

Nie znam i nie chcę znać szczegółów związku łączącego Grzędowicza z jego wydawcą. Domniemywam, że skoro pozwolił mu wydać więcej niż jedno swe dzieło, współpraca ta musi lub co najmniej musiała go zadowalać. Podejrzewam, że była zadowalająca do tego stopnia, że autor zaniedbał wpisania w umowę jednoznacznej klauzuli „creative control”. Podejrzewam nawet, że może teraz uważać, że w gruncie rzeczy nic się nie stało.

No bo co się właściwie stało? Literówki? Przecież każdy głupi potrafi poprzestawiać sobie literki „w głowie”, żeby było jak należy. Błędy ortograficzne? Eeee tam, dwa, może trzy, to się „zawsze może zdarzyć”. Błędy składu? Wina programu. Najważniejsze, że książka jest wreszcie „na rynku”, prawda? Dobijali się o nią ludziska bardzo, bardzo głośno, teraz ją mają i oczywiście muszą narzekać. Eeeech, ci Polacy.

Jakaś racja w tym jest, ale to racja bardzo niebezpieczna. Bo wymagająca dokonania wyjątkowo subtelnego rozróżnienia między PLO4 jako tekstem: zbiorem słów uporządkowanych według kryteriów estetycznych odpowiadających odbiorcy, a PLO4 jako produktem handlowym (który najwyraźniej odbiorcy odpowiada średnio). Niewielu, prawie nikomu, nie tylko Polakom zresztą, nie chce się tego rozróżnienia dokonywać, co dobitnie udowodnił „casus Umberto Eco” – uczonego profesora znanego wyłącznie w kręgach akademickich dopóty, dopóki nie uporządkował „znaków” w formę „Imienia róży”, co uczyniło z niego celebrytę i milionera, bo pisarzem był przecież znacznie wcześniej. Co dobitnie udowodnił także jeden z facebookowych wpisów rozsierdzonej fanki sugerującej, że za wpadki wydawnicze w PLO4 powinien przeprosić „także autor”.

Może temu i owemu, także autorowi (jeśli mnie przeczyta) wyda się to dziwne, ale ja akurat zgadzam się z tą fanką. Błędy oczywiste popełnił wyłącznie wydawca, owszem, ale Grzędowicz popełnił jeden błąd nieoczywisty, a bolesny, przede wszystkim dla niego: grzech zaniechania. Zaniechał zapewnienia sobie prawa do sprawdzenia, czy to, co dostaje odbiorca i za co płaci, a więc ma wszelkie prawo wymagać, jest w pełni zgodne z tym, co on odbiorcy dać zamierzał. Zlekceważył, a jest to grzech powszechny, doskonałą angielską radę: „Hope for the best, expect the worst („Oczekuj najlepszego, przygotuj się na najgorsze”). Zrezygnował z „creative control”.

#

Plama na krawacie Armagniego nie czyni z niego krawatu z bazaru. Uśmiech Toma Cruise byłby tak samo promienny gdyby Cruisowi zdarzyło się pokazać w uśmiechu kawałek szparaga, który utkwił mu między przednimi zębami. Przetarty na łokciach sweter grzeje równie dobrze jak firmowa nówka. Dżinsy, na które kapnął olej silnikowy z bagnetu, nadal szczelnie kryją tyłek. Nic się nie stało? De facto nic, niemniej jeśli coś takiego wyjdzie na jaw w towarzystwie, powszechną reakcją jest „przepraszam”. Przecież przeprosiny to nie przyznanie się do winy! Przeprosiny nie ujmują przepraszającemu honoru, wręcz mu go dodają.

Czy honor jest cechą, którą można przypisać korporacji, rzecz to do dyskusji. Fabryka Słów – póki co i nie po raz pierwszy – zachowuje aroganckie milczenie, mam więc na ten temat własne zdanie***. Nie mam za to powodu wątpić, że honor to cecha, którą można przypisać Grzędowiczowi i że gdyby zdarzyło mu się potrącić w tłoku staruszkę, albo choćby i mnie, to przeprosiłby instynktownie, nie analizując, co przez to straci, a co może zyskać.

Jeśli zaś zechce pobawić się w analizy to z pewnością dojdzie do wniosku, że grzeczność jest opłacalna nawet w świecie jak najbardziej doczesnym. Bo pośrednik może się zmieniać. Pośrednika można zmienić choćby jutro, choćby dziś wydawało się to szaleństwem. Pośrednik przychodzi i odchodzi, czytelnik zostaje. O czytelnika warto dbać. Jest tym prawdziwym „facetem / babą z kasą”. A przed Grzędowiczem, jak na pisarza pisarzem młodym, jeszcze – mam nadzieję – niejeden Pan Lodowego Ogrodu. A może i lepiej?

To się nazywa minimalizacją strat. Głupio uczyć się na własnych błędach, ale jeszcze głupiej się na własnych błędach nie uczyć. Bochenek chleba i do niego masełko kupić trzeba, książki tylko można. Czytelnik to ten klient, który nawet jeśli nie ma racji, ma rację. Co oby nie QED.

Krzysztof Sokołowski

***Fabryka Słów dorobiła już sobie historię aroganckiego zachowania: przerwanie cyklów bez wyjaśnienia przyczyn, utajnienie planu wydawniczego, w które spora grupa jej „fanów” zainwestowała jakieś pieniądze itd. W PLO4 takie zachowania skumulowały się w przedpremierowej sprzedaż ebooka w Publio, chaotycznym zaopatrywaniu księgarni, wręcz w utrudnianiu zakupu książki. Facebook wrze od żalów i pretensji.

Zapisz

Share

You may also like...