15
lip
2020

Magdalena Kozak jako taka… a jak nie taka to jaka i dlaczego?

Początek wakacji mamy dokumentnie zepsuty. Nic tylko gejty i gejty: covidgate, wyborygate, komudagate,  a co przed nami, strach pomyśleć. Co tu teraz polecać – horror „z wampirami”? Brutalne „military SF” o wojnie na innej planecie? Hard SF: inwazję gigantycznego barszczu Sosnowskiego, ha, ha, ha?

A właśnie, że tak! Pora spuścić powietrze z nadętych baloników i baniek, odetchnąć możliwie głęboko, wystawić buzie do słońca, a sprawy natury egzystencjalnej zostawić swemu biegowi.  Można na przykład wrócić do czegoś oczywistego, odfajkowanego, odłożonego ad acta i nawet już powoli zapominanego.

Mam to szczęście, że ratując mnie od zawsze śmiesznego tragizowania i zawsze groźnego przeintelektualizowania, w sam czas milczenie przerwała autorka, do której mam  słabość. Lubię ją mianowicie czytać: tak zwyczajnie, po prostu,. bez spiny. I tak też przeczytam „Minas Warsaw”. Ale nim przeczytam, słówko o tym, co było… i o czym się już powoli zapomina.

TO JAK TO JEST Z TĄ „TETRALOGIĄ WAMPIRZĄ”?

Co poradzić na wampiry, porozumiewające się z przyjaciółmi (i wrogami) językiem dość, mówiąc najłagodniej, specyficznym?

„- On tę krew kupił” – mówi wampir do wampira – „Dlatego chciałeś, żebym go sprowokował. Policjanci spisali jego dane, a ty dzięki temu będziesz wiedział, kim jest i będziesz mógł puścić za nim obserwację”. – Wampiry zdobywają krew drogą kupna i przy pomocy… policji?

„- Faktycznie, wygląda na to, że przynajmniej połowa z nich uczyła się jeszcze na dzidach” – mówi wampir do wampira – „Nawyki mają wręcz porażające”. – Czego wampir może się uczyć „na dzidzie”? Czy „dzida” to taki technicznie doskonalszy kołek?

„- Właśnie, Szefie” – przytakuje gorliwie wampir wampirowi – „Strzelanie klasyczne. Jak staną na dwudziestu pięciu metrach, walą same dziewiątki i dziesiątki. …”. Trigger-happy wampiry pochowały kły? Zapomniały, czym walczą z niezrównaną biegłością? Postawiły na dystans do, za przeproszeniem, „żłobu”?

Wampir do wampira: „Prawie dwie paki na blacie, patrz żesz na drogę, kurwa twoja mać”. Żeby jeszcze obaj lecieli, to mniejsza, ale nie. „Lecą” BMW.

„Wolę, żeby mnie czterech sądziło, niż sześciu niosło, wiesz?” – zwierza się wampir wampirowi. Zagadka: co to może mieć wspólnego z biologią i/lub kulturą wampirów? Ktoś ma jakiś pomysł? Ja, nie.  

Pokreśliłem całego „Nocarza”, pełnego takich kwiatków i z pół „Renegata”, nim wreszcie dałem sobie spokój. Za dużo tego było, no i nie chodzi tylko o specyficzny zawodowy żargon. Bardziej o to, co żargon ten oznacza.

Oznacza zaś, po pierwsze, że wampirzy folklor jest w tetralogii zwanej „wampirzą” zaledwie środkiem do celu. I po drugie, znacznie ważniejsze, oznacza też, że gdyby tetralogia opisywała tylko potyczki, jakie „dobrzy gliniarze” toczą „z tymi złymi”, wampiry nie byłyby autorce do niczego potrzebne. Nie wątpię, że potrafiłaby i bez nich skomponować rozrywkowy thriller mrożący, nomen omen, krew w żyłach. Z jakiegoś jednak powodu nie skrzyżowała po prostu mafijnej tradycji literackiej spod znaku „Ojca chrzestnego” z psychologicznym thrillerem o długim rodowodzie, sięgającym progu XX wieku i „Człowieka, który był Czwartkiem” Gilberta Keitha Chestertona. Nie dorzuciła do tego „Infiltracji” Scorsese, nie zamieszała i nie przyprawiła do XXI-wiecznego smaku.

Po trzecie – i najważniejsze – warto więc znaleźć odpowiedź, dlaczego tak „nie zrobiła”, choć aż się prosiło o „tak zrobić”. Tylko, żeby odpowiedź znaleźć, trzeba koniecznie zapomnieć o wampirach w szczególności, a w ogóle to o całej fantastycznej otoczce. Cóż nam wtedy zostaje?

Zostaje nam całkowity brak… ludzi. Ludzie istnieją gdzieś, na obrzeżach wampirzej tetralogii Kozak, ale funkcjonują wyłącznie jako bierna masa. Są jak stado owiec, atakowane przez wilczą watahę, a bronione przez pasterskie psy. Nigdzie, ani przez chwilę, nie stają się podmiotem działania, nie biorą spraw w swoje ręce. Och, od czasu do czasu autorka wspomina, że kiedy ludzka tłuszcza zerwie się do walki, w akcie ostatecznej rozpaczy jest w stanie zdziesiątkować kłonicami po równo psy i wilki, ale nigdy do końca i po jakimś czasie sytuacja wraca do „nomy”.

Zero refleksji. Z człowieczeństwa człowieka zostają wyłącznie najprymitywniejsze instynkty.

Przy całym swym pesymizmie nienowa to ocena ludzkiego stada, ale u Kozak jest ona podana w stanie czystym. Tetralogia „wampirza” potrzebuje wampirów dla tej właśnie czystości przekazu. Dla pokazania, jak istoty najdosłowniej w świecie „wyższe” i – co ważniejsze – świadome swej wyższości, próbują udowodnić sobie, kto lepszy, silniejszy, sprawniejszy i mądrzejszy. Owczarki i wilki zagryzają się nawzajem, a my… cóż, my tylko dostarczmy im pretekstu do walki na śmierć i życie, przybierającej w końcu nader barokowe formy. Nie na darmo powołałem się na „Inflitrację” Scorsese, tylko że tam, w „Infiltracji”, gdy człowiek staje przeciwko człowiekowi, opowieść o totalnym wyobcowaniu, o gwałcie na ludzkim „ja” i o tak wysokiej, że niewymiernej cenie przejęcia tożsamości, jest jednak rozmyta. Trudno uwierzyć w nieludzkość i nadludzkość Matta Damona i Leonarda DiCaprio, a nawet Jacka Nicholsona.

Wampiry są z natury nieludzkie i nadludzkie, więc ten problem odpada. A kiedy, jak Vesper, doznają jednak uczuć zbliżonych do ludzkich, świadomość tego, do jakiego stopnia zostały zdegenerowane, uderza z siłą nie ciosu już, raczej kafara.

Z wampirami Kozak jest tylko jeden problem: jej tetralogia liczy sobie o tom za dużo, albo o tom za mało. Ze śmiercią przesympatycznego – i niemal okrutnie wyśmiewanego – Okruszka, uświadamiającego nam od czasu do czasu, jak nisko ceniony jest człowiek, historia zmagań (z człowiekiem w tle) rozmywa się w coś w rodzaju skomplikowanej sagi rodzinnej, przez co wampiry tracą swą wampirzą specyfikę, a ich zwyczaje i zachowania degenerują się  do folkloru. „Watykańscy” sprawiają wrażenie wprowadzonych na siłę, dla podtrzymania nastroju, a wojna o krew przestaje różnić się czymkolwiek od banalnej prohibicyjnej wojny gangów: zwolennicy legalnej trzeźwości, jadący na gorzale bezalkoholowej manewrują tak, by jak najmniejszym kosztem – najlepiej intrygą, choćby iście bizantyńską – pokonać kuzynów, dla których nie ma życia bez Kentucky 130+ proof. Czy jakiś (jaki?) tom piąty przywróci ją do pionu?

Rozumiem, że mimo powyższych wyjaśnień ktoś może uznać opowieść o – bądź co bądź – wampirach za odrobinę za ostrą na wakacje po przeżyciach. Czytelnikom o wrażliwej psyche ośmielę się więc przypomnieć „Łzy diabła”. Niezwykle sprawnie napisaną opowieść o nieustannie płonącym jasnym ogniem – i nieustannie zmiennym – konflikcie afgańskim, który Magdalena Kozak zna z obserwacji uczestniczącej. W jej wykonaniu konflikt ten ma miejsce na innej planecie, ale przeniesienie go gdzieś, w głębię Wszechświata, to zabieg maskujący, identyczny co do metody jak casus „wampirów”. I – jak casus wampirów – nieprzypadkowy.

TOUR DE FORCE – „ŁZY DIABŁA”.

Afganistan to kraj tonący w aurze tajemniczości, egzotyki i w bohaterskich legendach, na zawsze zakotwiczony w europejskiej świadomości „Jeźdźcami” Jospeha Kessela. Rezygnacja, na samym wstępie, z tak malowniczej mise-en-scene wydaje się zamachem wręcz samobójczym ale w tym szaleństwie jest metoda. Kozak zrezygnowała z atrakcyjności, z pociągających konotacji kulturowych, by tym dobitniej, tym bardziej bezlitośnie, pokazać kulisy tej najbrutalniejszej – także przez swą legalność – wojny narkotykowej. Aż dziwne, że nikogo nie zainteresował bliżej sam tytuł: „Łzy diabła”, pochodzący od nazwy narkotycznej substancji, bez której niemożliwe jest trwanie ziemskiej cywilizacji. Zdawkowo potraktowano też w „recenzjach” dwójkę pobocznych, lecz kluczowych ziemskich bohaterów – szarych eminencji, nadzorujących realizację „naszych celów” w kosmosie. A przecież dzięki temu tytułowi i tym bohaterom inaczej patrzeć będziemy na to, co dzieje się na naszych oczach i o czym mówi się ad nauseum: ubrana w wielkie słowa o demokracji, misji cywilizacyjnej i prawach człowieka, afgańska wojna jest tak naprawdę specyficzną wojną narkotykową. Wojną, w której producenci biją się między sobą o jak największy „wolumin sprzedaży”, a my, którym bez „łez diabła” nijak, napędzamy im tę plemienno-rodową wojnę. Płacimy, ale nie marnujemy naszych pieniędzy na szkoły i na szpitale dla prymitywnych tubylców. Inwestycja w Afganistan musi się zwrócić i przynieść nam zyski. Biznes jest biznes. Na handlu narkotykiem zarabiamy, bo pozbywamy się przestarzałych, zamortyzowanych maszyn do zadawania śmierci, które w naszym pokojowym świecie trzeba by jakoś zutylizować. A nadwyżkę w tym handlu inwestujemy w R&D, w jeszcze lepszy hardware wojny.

Wspaniały jest ten nasz świat, prawda? Kręci się gładko, oliwiony – tak! – krwią Afgańczyków. Wystarczyło wyjąć ich z banalnego już kontekstu, by przerażająca prostota takiej transakcji handlowej raptem znów uderzyła nas po oczach… i po sumieniu.

„Tetralogii wampirzej” potrzebna jest piąta część, „Łzom diabła” chętnie dopisałbym drugą. Bo tak naprawdę to Afgańczycy Magdaleny Kozak trzymają przecież stopę na gardle ziemskiej cywilizacji i gdyby zdarzył się cud… gdyby wyciszyli wojny plemienne… gdyby mocno to gardło przydepnęli… Co Pani na ten pomysł, Pani autorko?

„FIOLET” JAKO SZKOŁA CZYTANIA.

„Fiolet” zostawiłem sobie na koniec, bo i jest to powieść, którą powinno się czytać na końcu. Jest doskonałą zabawą dla kogoś, kogo ciekawi, jakimi drogami dochodzi się do „wampirów” i do „Afganistanu”: przez „pisz tylko o tym, na czym się znasz”, przez wykorzystanie osobistych fascynacji, zawodu i doświadczeń, przez doskonalenie języka i umiejętności konstruowania fabuły, aż do narracyjnej płynności, ożywiającej wampiry nawet w wątłej wyobraźni najprostszego „czytelnika planktonowego” i pozwalającej poprowadzić (we „Łzach diabła”) dwie niezależne linie fabularne, a potem spiąć je z budzącą uznanie biegłością.

„Fiolet” jest powieścią prościutką jak konstrukcja cepa, dla większości czytelników zapewne tylko okazją do poznania tajników spadochroniarstwa. Ale w rzeczywistości mamy tu już:

a/  pretekstowe traktowania elementu fantastycznego z odwołaniem do fantastyki pulpowej przez ożywienie najtandetniejszego jej topoi: inwazji złowrogich roślin z kosmosu,

b/ prostą w środkach, lecz więcej niż poprawną konstrukcję postaci – na czym wygrywają u Kozak postaci kobiece, niekoturnowe i szalenie niepolitpoprawne, za to tak przekonujące, że aż strach byłoby je poznać… i się im narazić.

c/ świadectwo, jak powinno się budować świat przedstawiony użyciem środków językowych: końcówkę „Fioletu”: relację ze specyficznej śmiercionośnej gry, czyta się jednym tchem, choćby oznaczało to czytanie do rana.

No i tak… tak mniej więcej wygląda u mnie odpuszczanie sobie zbędnych nadwyżek pary. A kiedy para się rozwieje widzę jakby nieco wyraźniej, że „gejty” miną, a rozrywkowa fantastyka dobrej próby zostanie. W końcu ona zawsze wygrywa… a przynajmniej miejmy taką nadzieję.

Krzysztof Sokołowski.

Share

You may also like...