06
gru
2020

Świat goły jak święty turecki.

Szpan „na blogi książkowe” przeminął, mała strata, krótki żal. Niewielu jeszcze je prowadzi, a nikomu nie chce się ich czytać, pora więc obudzić z drzemki zawsze niemodnego Lapsusa. Inaczej planowałem jego wskrzeszenie, miała być trzyczęściowa „mroźna lektura na mrozy” i jeszcze będzie, ale „Złota kaczka” Konrada Lewandowskiego wyszła na prowadzenie, bo to i noblesse oblige, i miło jest coś o niej napisać, i nikt tego nie zrobi, poza mną. Na Przewodasie nic się nie da ugrać, chyba że wdeptując go w glebę – a tego uczciwie zrobić nie mogę i nawet mi nie zależy.

„Złota kaczka” jest klasyczną fantastyką naukową najbliższego możliwego zasięgu, zbudowaną ściśle według reguł „polskiej szkoły fantastyki socjologicznej”. Szkoły o zdumiewającej żywotności biorąc pod uwagę, że kilka najlepszych znanych mi gatunkowych powieści fantastycznych utrzymywanych jest ściśle w jej ramach: „Hel-3” Grzędowicza chociażby, czy „Polska 2.0” Inglota. Uznaję to towarzystwo za całkiem, całkiem. I chyba nie ja jeden.

Punkt wyjścia jest taki: oto mamy którąśtam miesięcznicę smoleńską. Stara ta sprawa świadczy, że powieść przeleżała nieco w oczekiwaniu na druk, ale nie jest to wadą, bo polska współczesność charakteryzuje się pewną ciągłością zdarzeń i akurat miesięcznice można zastąpić dowolnymi, jak najbardziej współczesnymi wydarzeniem polityczno-światopoglądowymi budzącymi zachwyt i nienawiść jednocześnie, choćby strajkiem kobiet, najlepiej zderzonym z Marszem Niepodległości. W każdym razie mamy skrajne emocje wskutek których – co zostaje skrupulatnie wyjaśnione z użyciem psychologii, filozofii i brzmiącej całkiem rozsądnie fizyki – w Warszawie dochodzi do „kolapsu rzeczywistości”. Rzeczywistość rozpada się na mikrorzeczywistości czasowo-przestrzenne, których granice można spokojnie nanieść na plan miasta. Osoby o wystarczająco wysokim, nazwijmy to tak, „poziomie fanatyzmu” kreują swe światy idealne. Dowiadują się dzięki nim, o czym tak intensywnie marzyły, lecz jednocześnie „prawdziwa rzeczywistość”, nieprzyjemna może ale zawsze jakoś tam spójna i mające swój kontekst, gubi się wśród wyobrażonych aż grozi jej całkowity zanik. Stały bohater Lewandowskiego, redaktor Tomaszewski, oraz jego wesoła kompania, dostają zlecenie na quest zaprowadzenia porządku w tym bałaganie. Z którym to porządkiem dużo wspólnego ma pewien przebojowy „prezes asertywny” zastąpiony – o zgrozo! – przez miłego starszego pana piszącego pamiętniki, głaszczącego kota i uważającego, ze z tymi sądami to sprawy zaszły „nieco za daleko”.

Siła fantastyki zwanej socjologiczną leżała i leży w konstrukcji świata czy też światów i tu Lewandowski nie zawodzi. Kolejne poznawane rzeczywistości, od feministycznego obozu koncentracyjnego „od feministek dla feministek” począwszy, ale bynajmniej na nim nie skończywszy – bo jest i Warszawa XIX wieku, i powstańcza – wywodzą się w sposób zrozumiały i wprost od znanych nam „rzeczywistości wyobrażonych” polityków, działaczy i celebrytów. Talent autora, jego pasja i znana bezkompromisowość nadają każdej z nich własne życie, a obserwować ich dynamikę, w miarę jak pan redaktor na czele drużyny przemieszcza się z jednej do drugiej, to prawdziwa przyjemność choć z gatunku tych, które wymagają od czytelnika mocnego żołądka.

W czym fantastyka socjologiczna była słaba, a Lewandowski jest mocny, to kreacja bohaterów. Pan redaktor, dobrze znany i w zasadzie niezmienny, dostaje w „Złotej kaczce” do towarzystwa zabujaną w nim do ostatecznych granic podstołowego seksu oralnego, pełną samouwielbienia anorektyczną nimfomankę, kobietę-mizoginkę rasy „kundel polski”, nieprzeciętnie inteligentną (kundle tak mają) i – co okaże się istotne – płynnie władająca hebrajskim oraz alkoholika, w stanie zaawansowania dającym mu prawo bycia tą samą alkoholiczną osobą w każdej rzeczywistości. A rodzaj kolejnych nowych rzeczywistości najprościej rozpoznaje się po nalepkach na butelkach niesionego w plecaku prowiantu w postaci dużej ilości wina.

Co więc w „Złotej kaczce” dostajemy? Do czego Lewandowskiemu tak egzotyczna sytuacja fabularna? Otóż dostajemy w niej obraz wszechobecnego absurdu, nonsensu, miszmaszu, wzmocniony indywidualnością pisarską autora o kilka rzędów wielkości. Ten autor nie bierze jeńców! Ten autor nikogo nie oszczędza, nie ustawia się po żadnej ze stron konfliktu! Jest jak mądry błazen kontemplujący jasną tyko dla niego błazeńskość świata – każdego świata. W odróżnieniu od archetypicznego błazna nie rozmyśla jednak o chaosie, ohydzie człowieka jako takiego i „kolapsie wszystkich możliwych rzeczywistości” rozparty w zadumie w miękkim fotelu, lecz krzyczy o nich pełnym głosem.

A szaleńcy z drużyny pana redaktora? Och, jej członkowie tacy, jakimi są, nie są bynajmniej przypadkowi. Są chodzącą, żyjąca, jedzącą, pijąca, kochającą się w różnych pozycjach i kłócącą o niemal wszystko ilustracją przytoczonych w powieści słów Hannah Arendt o tym, że w szpony totalitaryzmów jako pierwsi zawsze wpadną przyzwoici ludzie, opoka społeczeństwa, a ostatni wpadną w nie – ale raczej zginą – szaleńcy boży (choćby i bez Boga) zawsze będący obok, a kiedy już nie można być obok, to przeciw.

I tylko szkoda, że Przewodas obrał tak fatalną strategię marketingową. Krzyk jako estetyka ma swoje zalety, ale nie wtedy, kiedy słyszący go zatykają uszy nie dlatego, by krzyk nie niósł rozpoznawalnej prawdy lecz ze względu na osobę krzyczącego. Między jakże powszechnym facebookowym podlizywaniu się planktonowi i krojeniem przekazu do jego koślawych umiejętności czytelniczych, a zrażaniem do siebie czytelnika masowego w sposób konsekwentny i stuprocentowo skuteczny, musi prowadzić jakaś trzecia droga.

Krzysztof Sokołowski

Share

You may also like...