Być może wszystkiemu winien jest Jarek Grzędowicz – swego czasu „polska odpowiedź na Tolkiena”? „Pan Lodowego Ogrodu” jest wprawdzie wszystkim – hard SF, antyutopią, utopią, fantastyką socjologiczną – tylko nie fantasy, ale sukces odniósł jako fantasy, więc jest fantasy, chociaż nie jest fantasy. Proste?
A może wszystkiemu winien jest Andrzej Ziemiański? „Achaję” wszyscy wdeptują w glebę… i wszyscy czytają, co jest najlepszą miarą sukcesu, bo ścisłą. Brzęczącą. Taki sukces wzbogaca także marzenia.
A może nie ma winnych? Ot, autorzy w znaczniej liczbie doszli do wniosku, każdy z osobna, że natchnienie pcha ich ku fantasy, a kiedy zwierzyli się z tego wydawcy, wydawca zakrzyknął: „Z ust mi to wyjęliście! Piszcie, a ja wam, kochani, wydam każdą fantasy”?
Jak by nie było fala fantasy (nigdy dość tego pięknego słowa) wezbrała w Fabryce Słów, a na tę falę wskoczył gwiazdor Fabryki, Michał Gołkowski. Do tej pory Michał Gołkowski słynął z tego, że jako pierwszy ujeżdża każdą falę pod warunkiem, że to fala jego oceanu: oceanu „S.T.A.L.K.E.R”, oceanu „Stalowe Szczury”, oceanu „Komornik”. „Spiżowy gniew” (Fabryka Słów, MMXVIII, przepisując ze strony tytułowej) to pierwsza poważna próba wypuszczenia się na obce burzliwe wody, doskonale zmapowane przez wielu, którzy ujeżdżali ich fale, gdy o Gołkowskim nikomu się jeszcze nie śniło. Za odwagę – szacunek, ale czy mu się ta odwaga opłaciła, oto jest pytanie?
Bo faktem jest, że „Spiżowy gniew” ma kiepską prasę. Jest „tylko przygodowy”, jest „jakiś taki”, a nawet „nie taki”. Ktoś z blogerskiej braci posunął się nawet do twierdzenia, że czytanie fantasy Gołkowskiego to „guilty pleasure”. Nic, tylko ze zdumieniem przetrzeć oczy: jakim cudem wszystko, co w Gołkowskim doskonale znamy i kochamy, co do tej pory gwarantowało mu miłość i czytelników, i wydawcy, raptem stało się wadą?
Że co? Że akcja „Spiżowego gniewu” jest epizodyczna? Że posuwa się naprzód skokami przez szerokie szczeliny, które podążający za jej biegiem czytelnik musi przesadzać samodzielnie? A gdzie tak nie było? Każda znana mi powieść tego autora czyta się trochę jak zbiór opowiadań i to taki, w którym opowiadania są jak niezgrane konie w zaprzęgu: niby wszystkie ciągną wóz naprzód, ale każdy ma własny pomysł na „przód”, z czego wychodzi jazda we właściwą stronę dość przypadkowym zygzakiem. Czyżby jego wierni wielbiciele dopiero teraz przejrzeli na oczy?
Że co? Że bohaterowie „Spiżowego gniewu” zostali przez autora zaledwie naszkicowani kilkoma kreskami, trochę jak „patyczkowe ludziki” z dziecięcych rysunków? A gdzie tak nie było? To prawda, bohaterowie „Spiżowego gniewu” są bardziej typami niż ludźmi. Mądry cesarz przełamuje starożytną wrogość i płodzi plan pokoju, ale umiera w swej starości nieco przedwcześnie. Lekkomyślny cesarski syn marzy zaś o tronie i o tym, żeby dorównać przodkom w przyp… wrogom, a z tym w czasach pokoju może być kłopot, więc jest w sporze z tatką. Lekarz krzywi się na leczenie zdrową dietą i ziołami, bibliotekarz – postać skądinąd przesympatyczna i zdecydowanie za mało wykorzystana – jest nerwowym pokurczem w okularkach ale… co w tym nowego? Gdzie tak nie było? Gołkowski zawsze pisał fantastykę z gruntu awanturniczą. Relacjonował przygody, a kto je przeżywa i po co, to już sprawa drugorzędna. Ważne, żeby do przygody dorósł, a cuda i nadludzka rezolucja same pospieszą go wspomóc.
Nawet główny bohater Zahred, siła sprawcza, nadczłowiek gotów polemizować z Gilgameszem w kwestii nieśmiertelności i żyjący w symbiozie z muchami – taki Pan Much – jest na dobre i złe nieskompilowanym programem na superbohatera.
Uzasadnione pretensje można mieć do Gołkowskiego tylko za cesarską córę Sarsanę. Dziewczyna zgwałcona przez brata w wieku lat dziesięciu, do czternastego roku życia regularnie robiąca mu laskę z połykaniem, nawet jakieś pięć tysięcy lat temu z pewnością nie wyrosłaby na geniusza polityki zdolnego plątać w supły cwanych ambasadorów, nie zakochałaby się romantycznie w romantycznym księciu i nie czekałaby z łóżkiem do ślubu. Takie krzywdy nie spływają po kobiecie jak po gęsi woda. Już prędzej, nawet pięć tysięcy lat temu, rozedrgana i z lekka socjopatyczna, ryłaby pismem klinowym #metoo. Ale losy Sarsany jakoś nie wzbudziły oburzenia… może kobiety nie czytają Gołkowskiego, a mężczyźni, którzy go czytają, wiedzę o kobietach czerpią wprost z Internetu?
Że co? Że świat „Spiżowego gniewu” powstał techniką robienia kleksów na kartce papieru: tu autokratyczne miasto-państwo, tu kawałek morza, tu wyspa z oświeconą monarchią, a w drugą stronę pustynia i ruiny po praszczurach? To też nic nowego. Gołkowski zawsze opisywał małe, jednorodne kawałki świata, a pomysłowe „światotwórstwo” zostawiał innym. Z jednego kleksa każe czytelnikowi skakać na inny – vide „epizodyczność akcji” – i tolkienowskie Śródziemie, Ziemiomorze czy inny Amber za cholerę nie dadzą się z tego złożyć.
Tylko, że kiedyś to wszystko razem było co najmniej normalne, do przeżycia, liczy się przecież przygoda. I więcej, było zaletą, bo co jak co, ale tempo opowieści Gołkowski umie utrzymać i w „Spiżowym gniewie” wychodzi mu to równie dobrze, jak zawsze wychodziło. Wraca więc pytanie… co się stało, że zbiór zalet nagle stał się zbiorem wad?
Ano stało się to, że Michał Gołkowski wskoczył ze swoją deską na nie swoją falę. Zawsze jest tak, że czytelnik podchodzi do lektury zbrojny pewną wiedzę, oczekujący, że mu nowa rzecz będzie pasować do doświadczenia. Niekoniecznie akurat w stu procentach ale co najmniej tak, by przy jej pomocy znaleźć drogę przez labirynt. Póki czytelnik podchodził do Gołkowskiego zbrojny w wiedzę, kto to i co pisze, było OK. Ale teraz kazano czytelnikowi podejść do FANTASY. A co to fantasy czytelnik wie, choćby jej nie czytywał – trudno nie wiedzieć – i teraz już wie, a przynajmniej wyczuwa, że to jest coś Gołkowskiemu przeciwne. Fantasy nie znosi bohaterów z kilku kresek piórkiem, akcja musi mieć ciągłość, świat musi być najkompletniejszy z możliwych i zostawiać nadzieję, że coś nowego zawsze czeka na nas za najdalszym nawet horyzontem. Tych elementów jest więcej i można nimi grać – Andrzej Sapkowski na przykład świadomie kryje w wiedźmińskiej sadze wiedzę o świecie – ale wtedy reszta musi skoczyć nad poziom i kompensować… jak u Sapkowskiego konstrukcja bohaterów, nawet dalszoplanowych. U Gołkowskiego nic nie kompensuje niczego.
Co powiedziawszy przechodzę do konkluzji, która jest inna niż większości blogerskiej braci. Moim zdaniem ci, którzy „kochają fantasy”, mogą sobie od biedy odpuścić „Spiżowy gniew” ale ci, którzy „kochają Gołkowskiego” już nie powinni. Niech przekręcą sobie prztyczek w głowie, zmienią kolejność FANTASY-> GOŁKOWSKI na przeciwną i nie oczekują, czego nie ma, a cieszą się tym, co jest. Bo „Spiżowy gniew” to dobry Gołkowski, moim zdaniem nadprzeciętny Gołkowski… na ile znam jego przeciętność. Do tego stopnia umiejętnie wykorzystujący swe atuty, że po dwóch trzecich, gdy dochodzi do bitwy, ta jego książka skacze o poziom wyżej w skali bezwzględnej, nie tylko „gołkowskiej”.
I rzecz ostatnia: „Spiżowy gniew” jest tomem pierwszym cyklu. Pierwszym z ilu? Nie wiemy. Może z pięciu, może z siedmiu, a może z fąfnastu? Każda ocena tomu pierwszego z wielu jest kaleka z natury rzeczy. Czy ktoś z autorytetem oceni książkę dobrze, czy źle, ryzyko zakupu i lektury pozostaje ryzykiem, bo mamy „x” niewiadomych w jednym równaniu. Czyli nie wiemy nic. Decyduje nasz optymizm bądź jego odwrotność.
Ja jestem optymistą. Daję szansę „Spiżowemu gniewowi”. Taką szansę, że przeczytam tom drugi. A co dalej, to się dopiero zobaczy.
Zawiadomię.
Krzysztof Sokołowski.