26
wrz
2012

Horror – czy nadnaturalny, czy też pod innym imieniem straszy piękniej…

…niż horror straszy?

Oczywiście!

Ta prawda docierała do mnie stopniowo. Zaczęło się, jak zwykle od pytań; to chyba właśnie historia sztuki nauczyła mnie kwestionować zasadność subiektywnego postrzegania.

Dlaczego obejrzana na Konfrontacjach „Śmierć na żywo” Bertranda Taverniera z 1980 roku, film podobno fantastyczno naukowy, ekranizacja wydanej w Polsce powieści Comptona, wstrząsnęła mną jak nigdy żaden z najsłynniejszych (i najbardziej osławionych) horrorów. Prawie tak, jak „Sieć” („Network”) Paddy Cheyfsky’ego i Sidneya Lumeta z 1976 roku, film podobno „satyryczny”, obejrzany zaledwie rok lub dwa lata wcześniej w Anglii, bo w Polsce jakoś nie trafił do szerokiej dystrybucji.  

#

Mijały lata obfite w mierzwę, także – choć nie tylko – filmową, utrwalając we mnie przekonanie, że zostaliśmy najzwyczajniej w świecie kondycjonowani tak, by wierzyć, że nie ma horroru bez elementu nadnaturalnego. Tymczasem w rzeczywistości nie jest on wcale konieczny, tylko przydatny, a i to nie zawsze. Wiedziała o tym doskonale literatura SF, która niegdyś, gdy jeszcze coś znaczyła, z upodobaniem poddawała kosmonautów przyszłości torturze deprywacji sensorycznej. Choćby nawet nie wierzyć Lemowi, który Hala Bregga wyposażył w mechanizm obronny zależny wyłącznie od siły woli (czyli powieki), sam obraz zawieszonego pozornie nieruchomo w absolutnej próżni człowieka mrozi do szpiku kości, bowiem wbrew pozorom jest nam doskonale znany z doświadczenia.

Boimy się, kiedy dzieje się coś sprzecznego z codzienną rutyną.

Na przykład nic.

#

„Śmierć na żywo” i „Sieć” powinny uświadomić nam wszystkim, czego warto się bać. Tego mianowicie, że za lśniącą płaszczyzną coraz większych ekranów telewizyjnych też nie ma nic. Wyłącznie próżnia, gwałtownie domagająca się wypełnienia. Niedoceniona, wspaniale zagrana „Śmierć na żywo” oraz widowiskowy, lecz ślizgający się po powierzchni zjawisk „Truman Show”, tylko rejestrują wypełnianie tej próżni iluzją fałszywej rzeczywistości, której apoteozą są „Informacje” TVN24 oraz, do pewnego, stopnia „Big Brother”. „Sieć”, nazwana „Obywatelem Kane” epoki telewizji, sięga znacznie głębiej. Jej alternatywny „świat telewizyjny” jest, po pierwsze całkowicie autonomiczny, rządzi się własnymi prawami. Po drugie ten, kto raz w nim zawita, nie ma żadnej szansy na powrót do rzeczywistości; telewizyjna Alicja na zawsze pozostanie po tej jednej jedynej liczącej się stronie lustra. I wreszcie, po trzecie, świat nowej Alicji, zwycięża zawsze. Jak rosyjska mafia, która wygrywała z włoską siła swej bezwzględności: poczciwi Włosi oddawali pole dla świętego spokoju. Nie potrafili zrozumieć, jak można robić tak straszne rzeczy dla tak drobnych zysków.

Dla kogo drobne, dla kogo nie. 

Każdy horror zwyczajowo określany tym słowem w konkluzji każde złu jakoś tam przegrać, a przynajmniej „zawiesza” je w interesie sequela, a jeśli nie da się go zrobić odpowiednio tanio, wymyśla prequel z nadzieją stworzenia frachise. Próba sięgnięcia z tamtej strony na tą, rozpaczliwy krzyk „Krew mnie zalewa! Mam tego dość!”, może mieć tylko jeden skutek: naczelna suka telewizji zawrze pakt z marionetkową organizacją terrorystyczną, która załatwi cię odmownie. Na wizji. I policz się za szczęściarza, jeśli będzie nią ktoś o urodzie wspaniałej naczelnej suki Hollywood, Faye Dunaway (Oskar za „Sieć”), a nie Moniki Olejnik.

Jeśli ktoś ma to za żart przypominam: w 1974 roku Christine Chubbuck, dziennikarka wiadomości z Sarasoty na Florydzie, uwikłana w spory ze swymi producentami uciekła telewizji przez… samobójstwo. Zastrzeliła się. Na wizji. Tylko w banalnym horrorze to, co sika na kamerę, to ketchup i nic więcej.

#

Żeglujący nad Ziemią na falach eteru Hal Bregg skracał sobie czas do końca ćwiczenia, w założeniu uodporniającego go na Kosmos, wymyślaniem historyjek. My outsourcingowaliśmy wszystko, co indywidualne i nasze własne, oddaliśmy część siebie jak odpad firmie śmieciarskiej, godząc się słono płacić za utylizację. Staliśmy się nieodporni już nie tylko na Wszechświat, lecz na niegdyś nasz własny świat za oknem. Wsunęliśmy tabliczkę w gębę Golema. Coś do tego stopnia nieżywe, że wręcz nieistniejące, stało się żywsze niż samo życie. To właśnie nazywam horrorem.

Krzysztof Sokołowski

Zapisz

Share

You may also like...