13
gru
2019

Zero w każdej skali.

Podjąłem męską, trudną decyzję. Jestem gotów ponieść wszystkie jej konsekwencje. Z pełną odpowiedzialnością za te słowa twierdzę z całą szczerością, na jaką mnie stać: w życiu nie czytałem tak złej literatury wydrukowanej, oprawionej i sprzedawanej także w „normalnych” księgarniach… ile ich jeszcze zostało. Drewniany język, upstrzony błędami gramatycznymi jak dziurami po sękach doskonale pasuje do drewnianego przekładu. Poszatkowana na nie przystające do siebie fragmenty fabuła odstręcza, zemdli każdego o żołądku wrażliwszym od strusiego. Akcji tu tyle co nic, a w dodatku kręci się w kółko, da capo al fine, choć szczerze mówiąc nie ma początku ni końca. Nadęte komentarze do fragmentu wypracowania dyslektyka z autoecholalią mogą wzbudzić litość, ale budzą śmiech. Upewniam, że niechciany.

I na tym mógłbym skończyć, gdyby nie to, że na okładce jako nazwisko autora widnieje jak byk, a brzmi ono J.R.R. Tolkien.

Ale nie dajmy się oszukać. TEN Tolkien nie jest autorem „Upadku Gondolinu” w tym sensie, w jakim jest autorem małego klasyka brytyjskiej literatury dziecięcej, „Hobbita”, czy też, tym bardziej, prawdziwego fenomenu literatury fantastycznej: „Władcy Pierścieni”. „Upadek Gondolinu” nigdy nie zaistniał jako gotowa do publikacji książka TEGO Tolkiena. To po prostu zbiór notatek sporządzanych przez lata od przypadku do przypadku, w pośpiechu, byle jak, byle dogonić myśl. Spisywanych na wszelki wypadek. I niewątpliwie bywały przydatne: śmierć Glorfindela, którego jeden z kilku setek balrogów (o stalowych szponach, strzelających z łuków i jeżdżących na smokach) pociągnął za sobą z wysokości „za złoty lok” wystający spod hełmu przerodzi się we wstrząsającą opowieść Gandalfa o walce z demonem  równym mu siłą i mocą.  Proste: „pojechała na pole bitwy, zobaczyła jego zwłoki, więc wzięła i umarła” stanie się patetycznym może, ale i wzruszającym pożegnaniem Theodena z Eowiną.

Takie przykłady można mnożyć, ale już te dwa pokazują nam dowodnie, czym różni się od oryginału tolkienowski zombie, golem konstrukcji Christophera Tolkiena. Tak, wiem, syna kompromitującego dzieło ojca za pieniądze usprawiedliwia się tym, że „pokazuje jak powstawał świat”. Przykro mi, ale to nieprawda. Tak jak nieprawdą, tyle że oczywistą nawet dla czytelniczego planktonu oraz tolkienowskiej sekty jest to, że sekretu urody pięknej kobiety nie pozna się robiąc jej wiwisekcję. Są rzeczy, których lepiej nie  poznać. Do nich należy bez wątpienia mapa dróg, dróżek i ścieżek, jakimi błądzi wyobraźnia artysty. A nim Tolkien był bez wątpienia i na szczęście tego żaden chciwy spadkobierca nie zmieni.

W czasach, gdy „Tolkien” oznaczało „Hobbita” i „Władcę Pierścieni” TYM Tolkienem interesowały się i toczyły o niego spory tuzy mainstreamowej krytyki. Któryś z nich, obdarzony godną podziwu intuicją napisał wówczas, że co najmniej część swego fenomenalnego sukcesu zawdzięcza on takiemu konstruowaniu fabuły, by czytelnik miał zawsze niejasne wrażenie, że za przedstawionymi zdarzeniami kryje się coś większego, głębszego i tajemniczego. Coś, co powinno pozostać tajemnicą. „Upadek Gondolinu”, a wcześniej „Beren i Luthien” oraz „Dzieci Hurina” tej tajemnicy na szczęście nie zdradzają. Są tak kompromitująco trywialne, że umysł automatycznie zapisuje je w innym folderze. Ale na wszelki wypadek radzę tych książek nie czytać, a jeśli już się przeczytało, zapomnieć.

Krzysztof Sokołowski

Share

You may also like...