02
kwi
2018

Bryła bursztynu. Stepehn King: „Stuchostrachy”, KOLEKCJA MISTRZA GROZY 21 i 22.

Trudno byłoby znaleźć drugą książkę tak przekonująco dowodzącą prawdziwości „hipotezy czytelnika planktonowego”. Trzecia najlepiej sprzedająca się na rynku amerykańskim powieść lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, „Stukostrachy”, jest przecież dziełem, bez wielkiej przesady, znienawidzonym. Jest tym dziełem Kinga, które najgłośniej się krytykuje, a i jego publikacja w serii „Kolekcja mistrza grozy” wywołała mikro-gówno-burzę na planktonowo-książkowym Facebooku i w planktonowo-książkowych blogach. Innymi słowy, kupujemy, bo to King i „trzeba mieć w stosiku”, krytykujemy, bo nie jesteśmy w stanie pojąć, czym jest to coś i czym ewentualnie dałoby się zjeść.

Czym więc czym są „Stukostrachy” i co warto wiedzieć, by – jeśli już je czytać – to w sposób świadomy? Przede wszystkim są fantastyką naukową. Nieuniknioną w dorobku Kinga, który przecież od SF próbował zacząć, „Długim marszem” i „Uciekinierem”, i być może nawet by mu się udało, gdyby nie redaktorska niekompetencja Dona Wollheima. Ale ta jego fantastyka jakże jest różna od prostych dystopii, nawet tak pomysłowych jak hi-tec wersja rzezi niewiniątek, czy walk gladiatorów.

„Stuchostrachy” czerpią pełnymi garściami z innej, trudniejszej klasyki: z doktora Quatermassa Nigela Kneale („Quatermass i studnia”, scenariusz zrealizowany przez BBC w 1959 i kilkakrotnie później), z H.P. Lovecrafta („Kolor z przestworzy”, 1927) z „Dzwonów” Poego: 

                     […]Ale ucho czuje już 
                           Z tego jęku,
                           Z tego szczęku,
                           Że ucicha klęska już.
                           Ale ucho słyszy już,
                           Z tego blasku, 
                           Z tego wrzasku 
                           Że omdlewa klęska już.  
           Bo zemdlone, uciszone, rozgniewane dzwonią dzwony[…]

To, co nazywa się potocznie „magią Kinga” jest niczym innym niż umiejętnością twórczego żerowania na tradycji literackiej, tradycji pop-literatury. Równie zręcznego co bezczelnego, ale też dokonywanego z niezwykłym wyczuciem, tak że heterogeniczne elementy – jeśli się je zna, choćby na podstawowym poziomie – łączą się w całość fascynującą… choć niekoniecznie harmonijną.Czym jeszcze są „Stukostracy”? Czy przypadkiem nie są – i to motyw powracający nieustannie w twórczości Kinga, jej lejtmotyw – obrazem amerykańskiej prowincji? Odciętej od „mainstreamu życia”, swej własnej, dziwacznej, nieludzkiej, nie znoszącej ludzkiej ingerencji z zewnątrz, literalnie ZABIJAJĄCEJ intruzów? Tylko, że King w „Stukostrachach” nie zaludnia jej maniakalnymi potworami uzbrojonymi w piły, nie „unaukowia” szaleństwa genetyką i chowem wsobnym. Przewrotnie, zaludnia prowincję… fantastycznonaukowymi szalonymi naukowcami. Za ten pomysł, ale przede wszystkim za sposób jego realizacji… Panie i Panowie, kapelusze z głów.

I wreszcie, są „Stukostrachy” eksperymentem na wielką skalę. Eksperymentem z „rozszerzaniem świadomości”. King napisał je pijany i na dragach. Co z tego? Poe nie był abstynentem, Chandler przez trzy czwarte życia nie trzeźwiał i zmarł przez uduszenie: zasnął na podłodze z twarzą we własnych wymiocinach – czy pamiętamy im to, kiedy ich czytamy? King miał więcej szczęścia, w rok po wydaniu „Stukostrachów” zaczął regularnie uczęszczać na spotkania AA i podobno do dziś nie przestał, ale z picia i ćpania uczynił oręż. Siłę, która pozwoliła mu opisać groteskowo wykrzywiony, odmienny, splątany świat, w którym jedynym trzeźwym jest… notoryczny pijak, jego alter ego. W ten sposób „trzeźwy” King patrzy z przerażeniem na pijanego Kinga, dysponującego maszyną do pisania, wystukującą mu dzieła podczas snu. W tym momencie „Stukostrzachy” stają się wręcz autotematyczne, stają się powieścią pisarza o nim samym.

„Stukostrachy” odpychają plankton czytelniczy, bo są inne wstrętne, obrzydliwe, bo doprowadzają do mdłości. Ten argument, którym szermuje zresztą nie tylko plankton blogowy, mam za szczególnie prostacki. Opiera się on na milcząco przyjętym założeniu, że pop-literatura ma być „kontrolowana”, drażnić czytelnika w homeopatycznych dawkach, tyle, by go odrobinę połechtać, ale za jego podpisaną zgodą i broń Boże nie drasnąć skóry. Tu klapsik, tam biczyk, taki literacki seks „na Greya”. To dla literatury „wielkiej”, „mainstramowej” przeznaczone są wstrząsające obrazy i gwałtowne emocje. Czyżby? Czy – by odwołać się do zleżałego, banalnego, ale przez to dostępnego każdemu porównania – czy przypadkiem „Hamlet”, arcydzieło popkultury, nie jest ohydną opowieścią grozy, z której tylko Fortynbras uchodzi z życiem, bo się spóźnił na miejsce kaźni? Czy w innym jej arcydziele nie budzi doprowadzającego do mdłości przerażenia ruszający na Dunzynańskie Wzgórze Las Birnamski i lady Makbet wpatrzona we własną dłoń.

„Co to za ręce? Ha! Wzrok mi pożera ich widok. Mógłżeby cały ocean te krwawe ślady spłukać z mojej ręki?”.

Czy to nie z dark fantasy cytowanego wyżej klasyka popu Huxley z gryzącą, tragiczną ironią zaczerpnął tytuł najprzenikliwszej, aktualnej dziś jak nigdy wcześniej, antyutopii?

„O, co za widok! Tyle cudnych istot! Piękna jest ludzkość! O nowy wspaniały świat, w którym żyją tacy ludzie!”. 
[William Szekspir, „Burza”].

I wreszcie, co może najważniejsze, są „Stukostrachy” najdobitniejszym dowodem na to, że nie ma „jednego Kinga”. Że King jest jak bryła bursztynu. Niby nic, niby szare to, brudne, po co się tu pochylać, ale podnieś ją do światła, obróć w palcach, a jak wiele zobaczysz kształtów i barw?

Jak zmiennych?

 

Krzysztof Sokołowski 

 

[dla tego wpisu włączone są komentarze]

Share

You may also like...