21
lut
2018

Uczucie wielkie i odwzajemnione. „Rose Madder”, KOLEKCJA MISTRZA GROZY 20

Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia, a ona odwzajemniła me uczucie niezłomną wiernością. Nie dała się pokochać nikomu oprócz mnie. Więcej: odpychała, odstraszała, odwróciła się nawet plecami do własnego autora. Stephen King powiedział w wywiadzie, że wprawdzie ma za sobą książki „mniej udane”, ale „Rose Madder” jest po prostu nieudana i chętnie wrzuciłby ją pod pociąg.

Nie mam nic przeciwko temu. Pod warunkiem, że ocaleje mój pamiątkowy, zaczytany egzemplarz. A jeśli będzie jedyny na świecie, tym lepiej. 

„Rose Madder” z 1995 roku wieńczy „wielką trójkę” powieści, których tematem przewodnim jest przemoc wobec kobiet (dla porządku dodajmy tylko, że jako wątek poboczny pojawiał się on w innych powieściach z wczesnych lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, między innymi „Sklepiku z marzeniami, 1991 i „Desperacji”, 1996). „Gra Geralda” i „Dolores Cairbone” (obie 1992) przyjęto przyjaźnie. Nieźle pasowały do samego Kinga, a doskonale do schematu, w jaki powszechnie i obowiązująco traktuje się ten nieprzyjemny temat. Jessie tego świata mają święte prawo – nie, to nie ironia – powiedzieć „nie” w dowolnym momencie erotycznych małżeńskich igraszek z pieprzykiem, prawda? Nawet jeśli przedtem chętnie je akceptowały, tę szczególną też zaakceptowały bez wahania, a w ogóle żyją z mężem w małżeńskiej nieidealnej zgodzie, łaskawie przyjmują wikt i opierunek, a kiedy uczucia chłodną pozostają przy nim, starszym i grubszym, bo gdyby odeszły, nici z luksusów, w tym więcej niż komfortowej chaty na malowniczym odludziu. Prawo prawem, ale nawet gdyby komuś odpornemu na deszcz obelg przyszło do głowy kwestionować prostą moralność traktowania tak bezceremonialnie osoby bądź co bądź bliskiej i bądź co bądź konwencjonalnie przyzwoitej, późniejsze bohaterstwo naszej Jessie skutecznie zamyka mu gębę. W przypadku Dolores jest nawet prościej. Dolores, bardzo już schematycznie, jest fizycznie znacznie słabsza i od męża o znaczącym imieniu Joe St. George, i od „zmaskulinizowanego” nieludzkiego systemu, który pozwala Joemu pozbawić ją oszczędności życia. Ale od jednego i drugiego jest o wiele mądrzejsza. Jest mądra, jest cierpliwa, życie pozbawiło ją skrupułów, a kiedy pojawia się właściwa motywacja – bam! I nawet ci najgłośniej protestujący przeciw wigilantyzmowi, ubatmanowieniu systemu sprawiedliwości i legendzie „dobrego rewolwerowca” nie ośmielą się kwestionować jej prawa do osądzenia, wydania zakazanego cywilizacyjnie wyroku śmierci i wykonaniu go.

Konsekwencjo, tyś cnotą wielką… i rzadko praktykowaną.

Można było spodziewać się, że King zakończy swą „trylogię #metoo” żeniąc nieco kaleką nadprzyrodzoność „Gry Geralda” z nieznośnym, przeraźliwie gorzkim realizmem „Dolores Clairbone” i w ten sposób wyprodukuje dzieło doskonałe, a nie tylko doskonale poprawne. Ale nie, nic z tych rzeczy.

Jesteśmy tak uwarunkowani kulturowo, by jednoznacznie potępiać wszelkie objawy przemocy wobec słabszych. Kobieta jest słabsza z natury, a chociaż mit „żony, matki, strażniczki ogniska” prysł dawno temu, ta jej niegdysiejsza rola gwarantuje kobiecie status nietykalnej. Każda przemoc wobec kobiety jest niewybaczalna, usprawiedliwia każde przeciwdziałanie, jest przekroczeniem kulturowej normy, naruszeniem tabu. I tym tropem poszedł King, porzucając realizm powieści obyczajowej, skrzyżowanej z kryminałem i odrobiną („Gra Geralda”) nieco niezdarnego horroru. O przemocy wobec kobiet można mówić językiem faktów, ale prosty, wręcz prostacki język faktów, tak lubiany przez wyznawczynie i wyznawców #metoo, nie wystarcza.

Na to trzeba języka mitu. Języka przekraczającego granice zgrzebnej, obrzydliwej rzeczywistości.

Norman Daniels przekracza granice zgrzebnej, obrzydliwej rzeczywistości. Nie jest „tylko” rasistą, on morduje czarnych. Nie jest „tylko” seksistą, on zabija prostytutki. Nie jest homofobem (i prawdopodobnie utajonym homoseksualistą), on miażdży jądra mężczyzn, on mężczyzn zagryza.

Nie jest też po prostu policjantem. Jest „nadpolicjantem” a a opis jego „trollowania” Rose można wpisać w podręcznik dla śledczego idealnego.

Jak Rose może przeciwstawić się potworowi? Jest tylko jeden sposób: musi sama stać się potworem. Feministki oburza, a czytelnika masowego ogłupia właśnie to, że ostateczne starcie naprawdę jest ostateczne. Że wyjęte zostaje z ram rzeczywistości, przeniesione w nadrzeczywistość magicznego obrazu, wprost do innego świata. „Rose Madder” nie da się wykorzystać jako broń w prostej walce o „więcej praw dla gnębionych kobiet”. Nie jest argumentem, narzędziem czy orężem, jest spojrzeniem z góry na to, do czym stają się ludzie, kiedy z natury – lub konieczności – przestają być ludźmi.

„Rose Madder” nie jest też tak wyjątkowa, jak mogłoby się wydawać. Jeden przykład, na zakończenie. Stephen King i Harlan Ellison zawsze wyrażali się o sobie z szacunkiem. Przyznawali do wzajemnych wpływów. Pewne rzeczy oni obaj widzą bardzo… podobnie. Nigdzie to podobieństwo nie jest tak widoczne, jak w przypadku „Rose Madder” i sposobu, w jaki Rose leczy się z koszmarów oraz mojego ulubionego „Skowytu katowanych psów” i sposobu, w jaki z koszmaru leczy się Beth.

„A potem obraz stał się wyraźniejszy. Potężne łapy z pazurami, kształtu niewidzianego przez nią u żadnego stworzenia i włamywacz, czarny, żałosny, przerażony, skowyczący jak katowany pies, na jej oczach obdzierany z ciała. Ciało otwarte chirurgicznym cięciem, krew, cała krew, wypłynęła z niego w jednej chwili, wielką chmurą, a jednak nadal żył, szarpany mimowolnymi skurczami, jak żabia noga, przez którą przepuszczono prąd elektryczny. Wił się, skręcał, szarpał, szarpał, rozpadał, ochłap za ochłapem. Kawałki ciała, ochłapy, część twarzy z szybko mrugającym okiem, przeleciały przed twarzą Beth, spadły na ziemię, słyszała, jak uderzają w cement z mokrym pluskiem. A on ciągle żył, mimo miażdżonych organów, mięśnie, soki i gówno, wcierane w siebie niczym papierem ściernym, stawały się jedną masą, opadały, po kawałku. Trwało to, trwało, trwało, jak śmierć Leony Ciarelli trwała i trwała, a ona zrozumiała wreszcie, z zastygłą w żyłach krwią ocalonych za wszelką cenę, że świadkowie śmierci Leony Ciarelli nie zrobili nic nie dlatego, że sparaliżował ich strach, nie dlatego, że nie chcieli się w nic mieszać i nie dlatego, że pozbawiły ich wrażliwości lata oglądanej w telewizji rzezi. 

Byli wiernymi na czarnej mszy, której wymagało miasto, szpital szaleńców ze stali i kamienia, nie raz, lecz tysiąc razy dziennie.

Stała półnaga, w porwanej nocnej koszuli, z rękami zaciśniętymi na żeliwnej barierce, pragnąc tylko widzieć dokładniej i pić więcej”.

 

Skrzywdzona kobieta dopiero tak może poczuć się bezpiecznie.

 

Krzysztof Sokołowski 

 

[dla tego wpisu włączone są komentarze] 

Share

You may also like...