22
mar
2021

Jarosław Grzędowicz – sam przeciw światom.

POCZĄTKI

Początek trzydziestopięcioletniej kariery Jarosława Grzędowicza wyglądał tak:

„Valhar zagłębił palce w miękkim futrze konia i jeszcze raz spojrzał za siebie, na wschód, na czerwoną łunę wstająca zza masywu. To Szakale – Harane. Harane, którzy spadli z nieba. Harane, któmy palą miasta, którzy zabijają kobiety i dzieci. Którzy strzelają w plecy. Harane, którzy trują ziemię, Harane, którzy niosą śmierć”.

„Twierdza Trzech Studni” wyszła spod nierozpisanego pióra, lecz zawiera trzy elementy, które dziś charakteryzują pisarza pewnego siebie, przemawiającego własnym głosem. Mamy w niej przede wszystkim bardzo zręczny marsz po cienkiej linie, rozpiętej między konwencjami. Sam Grzędowicz w wywiadzie udzielonym Wojtkowi Sedeńce mówił o niej tak:

„Potrzebna mi była konfrontacja stechnicyzowanego świata ludzi ze światem tamtych, takim mrocznym, magicznym, bajkowym. To miało być opowiadanie science fiction, tyle że trochę nietypowe. Po prostu zawsze mnie nosiło na różne pogranicza [. ..]”.

Jesteśmy też świadkami starcia dwóch światów oraz poznajemy „Grzędowiczowskiego bohatera”, przeciw któremu występują oba, jeden siłą, drugi zdradą. Wprawdzie Valhar dostaje szanse podniesienia magicznego miecza przeciw najeźdźcy, ale czy marzenie o odzyskaniu wytęsknionego, lecz już nieistniejącego, nie jest przypadkiem próbą wstąpienia drugi raz do tej samej rzeki?

Nad „Twierdzą…” kurtyna zapada w jedynym, najwłaściwszym momencie.

WYBOISTA DROGA

Taki był pierwszy krok na długiej, wyboistej drodze. Założona w 1982 roku, przez ciągle jeszcze nastolatków grupa Trust, z której wyewoluowali słynni Tfurcy, miała wszystkie cechy zjawiska, nazwanego przez Stefana Żółkiewskiego „grupą (literacką) funkcjonalną”. Jej członków – a Grzędowicz byt wręcz członkiem-założycielem – nie wiązał „program” (piszemy tylko „to” i piszemy tylko „tak”) ani „wspólna ideologia”. Mimo jedności wieku nie byli także, co im przypisywał Maciej Parowski, „pokoleniem literackim” w sensie, jaki nadał temu pojęciu Kazimierz Wyka. Tfurcy marzyli tylko (lub aż) o tym, by widocznie, dochodowo zaistnieć „na rynku”, wówczas sztucznym i regulowanym. Drogę do celu miało im zapewnić szlifowanie rzemiosła. I faktycznie, pisarskie rzemiosło wyszlifowali do blasku, ale rynek tolerował ich obecność wyłącznie na marginesie. Wydawano niewiele tytułów, miesięcznik „Fantastyka” ze stałą, ograniczoną objętością miał wręcz nadmiar dostawców, maszynopisy „młodych głodnych” grzęzły w redakcjach. Czas Tfurców nie nadchodził.

Przez sporo ponad dekadę na przełomie wieków Jarosław Grzędowicz tkwił w pułapce paragrafu 22. We wspomnianym wywiadzie stwierdził z nieukrywanym smutkiem:

„Niestety muszę mieć do pisania spokój i pogodę ducha. Przez ukradzione przed snem dwie godziny, z łbem jak bania i dziesięcioma zaległymi fuchami na karku, to ja nic mądrego nie spłodzę. Tak, w największym skrócie, jestem w sytuacji faceta, który nie pobiegnie, póki się nie rozgrzeje, a na pewno się nie rozgrzeje, póki nie pobiegnie”.

Miotał się w pętach szarej rzeczywistości. Żył z okazjonalnych zamówień i wiecznie kulejącego finansowo „Fenixa”. Przyjaciele do dziś wspominają, jak ze swadą bliską werbalnej przemocy próbowali „zagonić go do pisania”. Dopiero zmiana sytuacji wydawniczej i przejście (w 2003 roku) pod skrzydła Fabryki Słów, przecięło ten gordyjski węzeł. Przy okazji ukazując, jak wielkie znaczenie miały długie lata chude i w jak wielkie obróciły się dobro.

Współpraca z Fabryką Słów zaowocowała regularnie wznawianymi tytułami. „Księga jesiennych demonów“ (2003), „Popiół i kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy” (2006), „Wypychacz zwierząt” (2008), czterotomowy „Pan Lodowego Ogrodu” (2005-2012) oraz „Hel-3″ (2017) pozwalają śledzić ewolucję pisarską Grzędowicza in statu nascendi. Widzimy, jak szlifował warsztat: siedem z trzynastu opowiadań „Wypychacza zwierząt” to przecież miniatury pisane na zamówienie! Jesteśmy świadkami kształtowania się żelaznej dyscypliny: trzeba napisać opowiadanie do antologii na temat, na czas, na objętość – zapłacicie to „się zrobi”.

Znaczenia tych ćwiczeń formalnych nie sposób przecenić, jak i wyraźnego pociągu autora do formy powieściowej: „Księga jesiennych demonów” zawiera opowieści ujęte w całość ramą prologu i epilogu, „Popiół i kurz” to swobodna wariacja na temat jednego opowiadania. Najciekawsza jest jednak możliwość obserwacji tego, co twórczość Grzędowicza łączy w jedną spójną całość: kolejnych wcieleń bohatera, występującego „sam przeciw światom”. Kolejnych prób opisania nonsensownej obrzydliwości tego, co nas otacza, od prostego, a jakże paraliżującego braku kasy („Klub absolutnej karty kredytowej”) po rozpaczliwa ucieczkę na oślep przed biurokratycznym bezmózgowiem („Farewell Blues”). Od pochwały wolnego wilka, który ucieka z niewoli bycia człowiekiem odgryzając sobie łapę („Wiedźma i wilk”) po ofiarę „wolnego niewolnika”, z nienawiści do własnego świata ratującego przed nim świat obcy („Buran wieje z tamtej strony”). Zmaganie te osiągają wymiar wręcz eschatologiczny: „Opowieść terapeuty” to przecież próba wyleczenia bezsilnego Boga. Nurt ten nie przypadkiem wieńczy opowiadanie zakorzenione w pomyśle pochodzącym jeszcze z zeszłego wieku: podziwiana i nagradzana „Wilcza zamieć”. Opowieść o „złym Niemcu” wprost z U-Boota, wspólnie z „germańskim” bogiem zła Lokim, usiłującym zniszczyć oszalały świat, by zastąpić go… utopią. A o tym, że utopie zawsze obracają się przeciw ludziom, Grzędowicz każe nam zapomnieć, niosąc czytelnika przez świat przedstawiony doskonałością swej niezwykle ekspresyjnej frazy, systematycznie doskonalonej i w pełni wykształconej w „Wiedźmie i wilku”.

PRAWDZIWY FACET.

Wyczerpujący trening, dający technikę i kondycję, owocuje „Panem Lodowego Ogrodu”. Błyskotliwa grą konwencjami, owszem, a także znakomitą „przygodówką”, lecz przede wszystkim rozbudowaną apologią ludzkiej wolności w zniewolonych światach. Po próbach i przymiarkach otrzymujemy „bohatera idealnego”, tak doskonale przystosowanego do walki przeciw wszystkim, jak tylko jest to możliwe.

„Grzędowiczowska fraza”, przenosząca nas lekko nad skałami i mieliznami wątpliwości sprawia, że sposób, w jaki Vuko Drakkainen pojawia się przed czytelnikiem, ma wiele ze sztuczki wyrafinowanego prestidigitatora, publicznie wyciągającego króliczka z cylindra. Nie to, że Vuko jest bohaterem niemożliwym – wszyscy znamy przecież jemu podobnych wiecznych buntowników, wiecznie obok i przeciw. Bez problemu akceptujemy istnienie kogoś nieprzypisanego nawet do „kultury europejskiej”, jak ją dzisiaj rozumiemy. Wręcz definiującego się przez swój anachronizm, przez niezgodę na fałszywie bezpieczną, papuśną teraźniejszość tego, co Lem w „Powrocie z gwiazd” nazwał „wiecznym mli-mli”. Ale taki „prawdziwy facet”, odwołujący się w potrzebie do „sędziego ostatecznego”: własnych przekonań i własnego sumienia, choć może być niemal wszystkim, z całą pewnością nie może być agentem tajemniczej Secret Service. Solowych misji nie powierza się przecież komuś organicznie niezdolnemu do wykonania rozkazu, jeśli go przedtem nie zaakceptuje. A Vuko nie akceptuje, sprzeciwia się, hamletyzuje, buntuje i w końcu staje sam przeciw wszystkim swym światom; także Ziemi, która go zaangażowała, wyszkoliła, imponująco wyekwipowała i zapewne nawet mu płaci. Teoretycznie wygrywa, ale zwycięstwu zawdzięcza tyle, że ganiają go wszyscy, aż nie ma gdzie uciekać.

Jest to ta sytuacja czytelnicza, w której do kontynuacji tęsknią i rozum i serce.

Hel-3”, wieńczący jubileusz trzydziestopięciolecia twórczości Jarosława Grzędowicza, kontynuuje „Pana Lodowego Ogrodu” w jednym: tu także elementem wyróżniającym jest niezgoda bohatera na światy, w które wrzuca go wyobraźnia autora. Tylko, że bohater uległ znaczącej modyfikacji. Grzędowicz znów sięgnął do korzeni, tworząc w pełni literacką, dojrzałą wersję Pawła Siedlarskiego z „Farewell Blues”. Reagującego na rzeczywistość falą kipiącej nienawiścią ironii.

„Namierzyli go w cztery dni w kraju, w którym mieszkał od pół roku i w którym nie ma dowodów osobistych. „Miś zwany Paddington” nagle zmienił się w |Rok 1984”.

A potem skini zadźgali kogoś w parku i natychmiast zakazano noszenia jakichkolwiek noży, nawet szwajcarskich scyzoryków wielkości breloczka. Brytyjczycy, w tym świeżo upieczony Walijczyk Siedlarski, dostali dwa tygodnie na złożenie w komisariatach całego potencjalnie morderczego żelastwa.

A jeszcze potem zabroniono noszenia nakryć głowy osłaniających twarz, w tym kapeluszy, kapturów i czapek z daszkiem. Kominiarki były wykluczone, nawet gdy nastały mrozy. Chodziło o wygodę kamer.

Później wydano Health Act i zakazano stosowania soli w restauracjach, przetwórniach oraz ograniczono jej sprzedaż. Obłożono akcyzą mięso i przetwory, wszelkie tłuszcze, także słodycze. Oklejono ostrzeżeniami napoje.

Następnie pojawiła się ustawa o zachowaniach antyspołecznych. Formułował je sąd. Według własnego wídzimisię […] Od tej pory każdy mógł dostać zakaz robienia czegokolwiek

I wtedy dał spokój i wrócił do Polski”.

Norbert – w odróżnieniu od Vuka – ma swoje miejsce na Ziemi. Ma mieszkanie, przyjaciół i mało niezwykły zawód dziennikarza-freelancera. Żyje w świecie przesuniętym w czasie tak subtelnie, że wszystko rozpoznajemy jako prostą konsekwencję naszej teraźniejszości, niezmodyfikowanej cudownym wynalazkiem czy jakimś innym kataklizmem. Ot, internet zlał się w jedno z Facebookiem i YouTube, Google Glass załapały, zapewne dlatego, że upodobniły się że Ray Banów, a „news” plus „story”, towar już dziś dobrze sprzedawalny, dostał nazwę „iwentu”. Jasne, mamy do czynienia z przyszłością, ale jest to przyszłość czyhająca na nas nie na krańcach Wszechświata, lecz za najbliższym, niepokojąco bliskim, rogiem. Przyszłość bezwartościowej ropy i zbankrutowanych krajów arabskich w uścisku ekstremalnej Sunny. Przyszłość Europy „zrównoważonego rozwoju” której wyłączenia prądu uregulowano ustawowo, a niedostatki pamiętnych mojemu pokoleniu „stopni zasilania” łata się generatorkami na sprężone powietrze. W mieście tej przyszłości można nawet kupić coś jadalnego – czyli uprawianego i hodowanego poza prawem, w ruinie osiedli typu warszawskiego Ursynowa, przez zrujnowanych podatkiem katastralnym „wiochmenów”. Dziś bazylia w kuchennej doniczce, jutro świnia na balkonie (co już kiedyś przerabialiśmy). Bo jeśli nie w sklepie, to gdzie?

CREDO

Na moją uwagę, że przeciw czemu jest jego bohater łatwo określić, ale za czym, trudno, Grzędowicz odpowiedział słowami, które można nazwać jego credo:

„Jest za światem, za którym w tej chwili tęskni bardzo Wielu ludzi, który ja bym nazwał światem „normalnym” i „rozsądnym”. Żyjemy W czasach, W których bardzo dużo nam się narzuca, tworzy się bardzo dużo jakiś utopijnych regulacji, wśród których musimy się poruszać. Za każdym razem chodzi o to, w jaki sposób w takich warunkach człowiek stosunkowo przeciętny, zwykły i rozsądny, ma zachować… człowieczeństwo”.

Norberta i Vuka łączy jedno: obaj chcą żyć na własne odpowiedzialność. Obaj wierzą w to, co większe od nich samych, ideę tak prosta, że niegdyś oczywista: wolności nie sprzedaje się nikomu i za żadną cenę. Dzieli to, że Vuko dostał szansę wolnego życia w postaci czterech tomów, osobnej planety na krańcach Wszechświata, statków kosmicznych, dysponujących „magią” cywilizacji i, jakby tego było mało, niejakiego Cyfrala. A jednotomowy, niegruby Norbert, który chciał tylko normalnie żyć, jeść i pić (powoli lecz nieuchronnie, staje się to i naszym marzeniem), a na życie zarabiać zwykłym „uczciwym dziennikarstwem”, tyle ma z marzeń, co zmarły nagłą, okrutną śmiercią trup.

„Helem-3“ Grzędowicz uczynił kolejny krok w górę: wyzwolił się na dobre z pułapki twardej „fantastyki kosmicznej”. „Pan Lodowego Ogrodu” zakończył etap zabawy konwencją, rozpoczętej „Twierdzą Trzech Studni”. Zabawy wyrafinowanej, z czasem nabierającej dojrzałości, nawet ironii, ale też niebezpiecznie zbliżającej się do autokarykatury, Dokonał dowodzącego doskonałej pisarskiej samoświadomości zabiegu, który pozwolę sobie nazwać „błogosławioną redukcją”. Jak Sapkowskiemu, który powiedział kiedyś: „Po co mi malowanie świata, skoro mam bohaterów, którzy ze sobą rozmawiają?” wykorzystane ad extremum „malowanie światów” jemu też przestaje być potrzebne. Choć nikt nie twierdzi, że kiedyś znów się nie przyda. Ale w tej chwili, w swym prywatnym pisarskim czasie, „Helem-3″ zamanifestował mistrzowską ekonomię środków. Jego nowy bohater staje „sam przeciw światom” bez specjalnego wyposażenia. Jest pełniejszy od Vuka bowiem, choć działa w zespole, ma tylko siebie. Obywa się bez wspomagania. Jest kim jest: zwykłym człowiekiem. I jako zwykły człowiek wygra. Lub przegra. Lub może, jak Valhar, od którego wszystko się zaczęło, dostanie drugą szansę?

Tylko czas odpowie.

Krzysztof Sokołowski

Tekst ukazał się pierwotnie w: „Nowa Fantastyka” 05 (416) 2017.

Share

You may also like...