Każdy z nas ma swe własne „najdziwniejsze książki Kinga” i każdy inaczej je ocenia. Dla jednych są one odstępstwem od tego, co autor robi najlepiej: pisze horrory. Dla innych są dowodem, że ten szczególny pisarz umie prawie wszystko i może iść prawie wszędzie, gdzie poniesie go kaprys wyobraźni.
Dla tych pierwszych „Zielona Mila” jest nieznośnie przesłodzonym wyciskaczem łez – i mają rację, jest słodka, wyciska łzy. Dla tych drugich jest w niej coś więcej – i mają rację, jest coś więcej. Coś szczególnie trudnego do nazwania dla nie znających historii literatury angielskiej, do której odsyła odautorski wstęp i nic nie wiedzących o Charlesie Dickensie. Przy czym całą historię o doprowadzonej do perfekcji przez Dickensa (a skutecznie wskrzeszonej przez Kinga) technice pisania odcinkowego możemy spokojnie 3xZ. Przy standardowej lekturze „Zielonej Mili” ma ona mniej więcej takie znaczenie, jak odcinkowa historia sienkiewiczowskiej „Trylogii” – czyli pozostaje niezauważona. Naprawdę ważne jest to, w czym King poważnie się u Dickensa zadłużył… i w czym się nie zadłużył.
Nie ma u Kinga „szerokiego tła społecznego” i to, że akcja „Zielonej Mili” dzieje się w czarnym okresie historii Stanów Zjednoczonych: podczas Wielkiego Kryzysu, jest czynnikiem doskonale pomijalnym. Nie ma zaskakujących fajerwerków humoru, tak pięknie kontrastujących – i tak pięknie podkreślających – ludzkie nieszczęścia i tragedie. Nie ma tego imponującego rozmachu, który w wiktoriańskiej Anglii wykreował nową kategorię czytelniczą: analfabetów płacących za to, by im na głos czytano „Klub Pickwicka”.
„Zielona Mila” to Dickens przycięty na współczesną ludzką miarę.
Czym King zadłużył się u Dickensa? Czy tym, że korzystając z jego wzoru stworzył… rodzinny portret? Owszem, bo przecież kim są pensjonariusze Cold Mountain, zarówno więźniowie, jak i ich nadzorcy, jeśli nie rodziną? Z dobrym, choć poważanym za surowość, dyrektorem Halem Mooresem jako szanowanym ojcem i jego słodką, tak strasznie chorą żoną, jako ukochaną matką? Z męską grupą synów, kuzynów i krewnych, prezentujących niezwykłe bogactwo charakterów, aż do przypadków ostatecznych i wstydliwych: pomieszania zmysłów i ciężkiej choroby, sadyzmu?
Tak, portret zbiorowy rodziny, odjętej od zewnętrznego świata, kilku swobodnymi kreskami namalowanej w zamkniętym wnętrzu z minionej epoki, wyszedł Kingowi doskonale i nie przestaje być dla mnie obiektem fascynacji. Ale tylko to byłoby mało. Byłby to portret nader konwencjonalny, gdyby King nie nadał mu bardzo dickensowskiego trzeciego wymiaru cudowności.
A jest to cudowność dla nas dziwna. Nie całkiem zrozumiała, bo taka zwykła, taka prosta, nie budząca oczywistych skojarzeń. Rodziny nie napadły wampiry ani zombie, nie poruszyła się ziemia pod domem, wybudowanym na „indiańskim cmentarzu”, nie zaatakowały gremliny. Cudowność nikomu nie zagraża. Zostaje przyjęta naturalnie, naturalnie włączona w rodzinną codzienność, a w odpowiednim czasie bardzo rodzinnie, bardzo praktycznie wykorzystana.
I to jest to coś, co drażni dzisiejszego czytelnika, tego czytającego Kinga jako „Kinga-faceta od horrorów”. Co go uwiera. Ta dziewiętnastowieczna, a za Dickensem sięgająca osiemnastego wieku, święta (nie przypadkiem używam tego słowa) czystość emocji i uczuć, nie wstydzących się samych siebie. To przekonanie, że „przedłużenie transcendentalne” – by odwołać się do terminologii Edgara Morina na określenie czegoś większego od nas samych – jest konieczne dla zbudowania ludzkiego ładu poznawczego, że „bez Boga się nie da”. W oczach rodziny z Cold Mountain zdumiewający talent Johna Coffeya jest zwykłym Darem Bożym, z akcentem na „zwykłym”. Jakościowo niczym nie różni się ani od mocy dyrektora, którego „drżące od choroby” dłonie potrafią, gdy to konieczne, zmiażdżyć kości napastnikowi, ani od ohydnego sadyzmu srodze pokaranego wyrodnego kuzyna, zakały rodziny. Mieści się w tym samym porządku rzeczy. O ileż bogatszym od naszego, dzisiejszego?
Dickensowskie z ducha, choć o ileż dobitniej pokazane przez Kinga jest też fatalistyczne przekonanie, że w życiu nie ma miejsca na ekstrema. Że w gruncie rzeczy życie musi być takie… przeciętne. „Cud boży”, ewangeliczne dobry empatyczny prostaczek, dobrowolnie składa się w ofierze, bo życie nie ma mu do zaoferowania nic oprócz przekonania, że do niego… nie pasuje. Rani aż tak nieznośnie, by lepszą wydawała się każda alternatywa.
Jeśli w „Zielonej Mili” jest coś z horroru, to właśnie to: przekonanie, że ekstremalne zło nie zostaje ukarane za to, jest złem, a ekstremalne dobro nie zostaje nagrodzone, bo jest dobrem. I jedno, i drugie zostaje ukarane, bo jest… ekstremalne, i do diabła z denominacją.
Zostaje tylko uczciwa przeciętność. Za którą dostaje się nagrodę: niepoliczalnie długie lata w cichym domu starców.
Krzysztof Sokołowski
[dla tego wpisu włączone są komentarze]