Najpierw był poemat, taki prawdziwy poemat wierszem. Autor, laureat Nagrody Nobla Szwed Harry Martinson opublikował go 1956 roku – przed pierwszym lotem człowieka w kosmos ale w czasach, kiedy język fantastyki naukowej stosowano – i to z powodzeniem – do opisu praw rządzących naszym światem i ustalania, stale od nowa, miejsca człowieka w tym świecie. Wielka szkoda, że poemat „Aniara” dostępny jest po polsku tylko we fragmentach ale z drugiej strony, nawet gdyby został dziś przetłumaczony, kto by go dziś czytał?
W 2018 roku Szwedzi wraz z Duńczykami podjęli karkołomną próbę przełożenia poematu Martinsona na język filmu. A może bardziej zilustrowania go ruchomymi obrazami? Bo nie „adaptacji”. Najwyższy czas porzucić dawne przekonania – adaptacja to przecież termin mający dziś znaczenie wyłącznie muzealne. Pochodzi z czasów, gdy mocą nawyku uznawano, że materiał źródłowy w postaci literatury, jako twór kultury książkowej czyli wyższej, jest w sposób naturalny nadrzędny. Że wykorzystanie dzieł kultury wysokiej w dziełach kultury niskiej, czyli popkultury, ma obowiązek oddać tej „wyższej” pełnię sprawiedliwości. Już dawno minął czas na odłożenie terminu „adaptacja” na najwyższą półkę, na którą rzadko się sięga. Niech się tam pokrywa kurzem, może od czasu do czasu do czegoś się komuś przyda?
Jako ilustracja poematu „Aniara” sprawdza się doskonale. Wizualnie jest urzekająca, wręcz magiczna, czym różni się od amerykańskich blockbusterów, które są tylko kolorowe. Głęboka czerń i jaskrawy martwy blask kosmosu, krzykliwy, plastikowy luksus „wycieczkowca kosmicznego” wiozącego ludzką masę ze zdegenerowanej przeludnieniem i – tak! – katastrofą ekologiczną Ziemi na umownego Marsa, bezruch zawieszonej w nieskończoności wszechświata drobinki, wszystko, z czego powstaje język filmu, jego słownik i składnia, oddają pełnie sprawiedliwości opowiadanej przez twórców historii wziętej z innego, odrębnego języka.
Czar „Aniary” nie tkwi tylko w jej filmowej urodzie. Nie tkwi też tylko w jej wartości profetycznej, choć warto zwrócić uwagę na to, że przeszło pół wieku temu już istniała narracja o zagładzie Ziemi i narracja o tęsknocie za jej naturalnym, a rzekomo na zawsze utraconym pięknem. Wartość tego filmu leży przede wszystkim w opowiadanej ze współczuciem, lecz bez litości, historii rodzaju ludzkiego a rebours.
W wyniku uszkodzenia kosmicznym śmieciem statek wycieczkowy „Aniara” staje się statkiem – arką, wiozącą ludzi ku niewiadomemu celowi. Motyw fantastyce naukowej nieobcy, tak jak nieobca jest fantastyce opowieść o degeneracji zamkniętych w metalowej puszce ludzi. Ten film różni od innych to, że degeneracja, jak w „Wydrążonych” (też poemat) T.S. Elliota, następuje „nie z hukiem, lecz ze skomleniem”. Nie ma paniki i rozruchów, nikt do nikogo nie strzela (no dobrze, strzela, ale tylko raz i do jednej osoby). Jest dobra wola wyszkolonej załogi na czele z kapitanem wzorowo wypełniającym swe obowiązki, są zasoby wystarczające na nieskończoną podróż, są kobiety i są mężczyźni zdolni przedłużyć gatunek, nieść nadzieję. Są fachowcy zdolni wyszkolić pokolenia do obsługi skomplikowanej maszyny statku kosmicznej i nawet szkolą. A jednak, w kolejnych aktach dramatu, jesteśmy świadkami jak mikrokosmos ludzkości, jej wierne pars pro toto, zawraca drogą ewolucji pod prąd, jak usiłuje uciekać przed rzeczywistością w objęcia bóstwa sztucznej inteligencji, jak rodzą się kulty i religie, a przede wszystkim jak umiera nadzieja, a wraz z nią ludzie niezdolni unieść jej ciężaru. I choć u końca drogi czego na „Aniarę” wymarzony raj, nie ma już komu go zasiedlić.
Chwila poszperania w Internecie wystarczy by dowiedzieć się, że „Aniara” zarobiła z biletów (box office) całe… czterdzieści tysięcy (tysięcy, nie milionów!) dolarów. Na szczęście jest filmem europejskim, a w przypadku filmów europejskich sukces dzieła mierzy się inaczej, bardziej głosami krytyków niż portfelami potencjalnych widzów. Ciekawe, że widzowie, którzy wypełnili swój potencjał dali jej 71% na Rotten Tomatoes i wynik 7/10. Metacritic – 61% u 16 krytyków.
„Aniara” nie kłania się ani widzom, ani krytykom. Wręcz przeciwnie, stawia im wymagania. Idzie wbrew przyzwyczajeniom i oczekiwaniom, jest… mała.
Ale to małe jest piękne.
Krzysztof Sokołowski