30
kwi
2024

Małe jest piękne. Cz.1

Wszystko przez „Diunę”. Już książka Franka Herberta raziła zadęciem, a także (i nie tylko) wpisanymi w fabułę ewidentnymi bzdurami dyskwalifikującymi ją jako fantastykę naukową. Kto chce, niech sobie sprawdzi czym jest problem kwadratu-sześcianu, a przy okazji może także sprawdzić, co powstaje w wyniku pracy przeciw sile tarcia. SF ma prawo rozciągać granice naukowości jak gumę od majtek ale nie ma prawa ogłupiać. Filmy, długaśne, hałaśliwe, otępiające zmysły i intelekt dopełniły dzieła. Pimpuś w rurkach mesjaszem, permanentnie obrażona na cały Wszechświat Chani jednej miny, rychtyk do pary z wiecznie rozkapryszoną amazonowską Galardrielą z jej króliczym pyszczkiem… no dajcie spokój. Może ktoś lubi, kiedy mu ciosają kołki na głowie, ja – nie. Ja się zbuntowałem. Przegrzebałem stare cedeki i dvdeki. Przegrzebałem stare dyski. Szukałem odtrutki. Znalazłem tych odtrutek kilka, a zastosowałem jedną: „Raport z Europy”, stary film sprzed przeszło dekady (z 2013 roku) ale też film na swój fantastycznonaukowy sposób bezczasowy.

„Raport z Europy” w sposób wręcz wzruszający eksploatuje mikromitologię twardej fantastyki naukowej. Skoro na księżycu Jowisza, Europie, pod grubą zmarzliną istnieje woda w stanie ciekłym, to może istnieć i życie. Prywatna ekspedycja (w roku produkcji filmu Elon Musk rozpoczynał właśnie przekręt z vactrainem) wyrusza by to życie odnaleźć. Nie zarobić, nie wydobyć, nie posiąść, nie wyorzystać, nienazwanych inwestorów interesuje sama wiedza, tylko wiedza, czysta wiedza. Kto chce, niech wierzy.

Leci na Europę misja najwybitniejszych z wybitnych specjalistów, wśród których są oczywiście obowiązkowi Rosjanie i Chińczycy, a wszyscy przepełnieniu entuzjazmem. Leci i leci, ta misja, aż trafia na „kosmiczną burzę” (solar storm) i traci łączność z kontrolą na Ziemi. Podczas naprawy jeden kosmonauta poświęca się bohatersko by uratować innego kosmonautę. Misja leci dalej, tyle że już całkiem samotna (gdyby miała łączność, nie byłoby koniecznego efektu dramatycznego), przygnębiona stratą ale nieprzesadnie. Nie na tyle, by im to przeszkadzało w wykonywaniu codziennych obowiązków. Dla efektu dramatycznego jeden z kosmonautów choruje: cierpi na bezsenność.

Jeśli ktoś sądzi, że coś spoileruję, pora wyprowadzić go z błędu. Fragmenty fabuły, które tu zdradziłem, nie są niczym, co byłoby właściwe temu filmowi i tylko jemu. Nie są niespodzianką. To tropy typowe dla twardej SF i nawet więcej niż typowe, bo obowiązkowe.

Dalej mamy więcej tego samego: nieprzepartą – i obowiązkowo bezinteresowną – żądzę wiedzy, poświęcenie, pechowe przypadki, pomyłki i awarie, którym bohaterowie stawiają czoła, obowiązkowo z narażeniem życia. Czy ich żądza wiedzy zostaje zaspokojona? To sprawdź sobie, mój czytelniku, sam, bo podpowiedź byłaby już spoilerem – klasyczna fantastyka naukowa dopuszcza zarówno zwycięstwo człowieka w Kosmosie, inspirujące kolejne pokolenia, jak i klęskę człowieka w Kosmosie, inspirującą kolejne pokolenia.

Jeśli to, co napisałem, brzmi lekceważąco, to intencji nie było. „Raport z Europy” niczym nie zasłużył sobie na lekceważenie. Wręcz przeciwnie, jest odświeżający przez swą szczerość, przez to, że nie udaje większego i ważniejszego niż jest, nie ugina się pod ciężarem wszelkiej maści CGI, nie atakuje lawiną bodźców, nie pretenduje do sondowania intelektualnych głębi, nie sprzedaje żadnej filozofii, żadnej duchowości. Przyjęta konwencja paradokumentu pozwala mu pokazać coś, co z łatwością przyjmujemy jako realia: klaustrofobiczną atmosferę wnętrza rakiety, spiętrzone prycze, zimne niebieskie światło dziesiątków monitorów, nagłe przejścia od wyćwiczonej do perfekcji nużącej rutyny do sytuacji alarmowych, burzących tę rutynę by zastąpić ją inną, już nie nużącą, lecz tak oczywiście konieczną, że nabieramy szacunku nawet dla rutyny… doprawy to „się ogląda”! Jeśli raz zaakceptujemy konwencję – a jest to warunek konieczny – sposób jej realizacji budzi prawdziwy szacunek. Także, a może przede wszystkim tym, że bohaterscy bohaterowie dokonujący heroicznych czynów nie są bynajmniej posągowi. To, co odbieramy jako w ich zachowaniu niezwykłe, okazuje się opanowaną do perfekcji reakcją na bodziec, na okoliczności przewidziane w programie ćwiczeń. Można narzekać, że kosmonauci z misji są nieludzcy, są doskonale zaprogramowanymi automatami, dodatkiem do automatyki ich kosmicznego statku i nawet psują się jak zawodna automatyka ale „Raport z Europy” uświadamia, że im bardziej byliby ludźmi, tym mniejszą mieliby szansę wykonania postawionych przed nimi zadań. To, co ludzkie: pasje, ambicje, nadzieje, współczucie, pozostaje na Ziemi w postaci narratorki opowiadanej historii.

Szacunek budzi też sposób, w jaki, przy bardzo ograniczonym budżecie, pokazany został lodowy świat Europy. Doprawdy, ciekawe obrazy innych światów można kreować nie wyrzucając milionów na wydumane, komputerowo generowane dziwności! W „Raporcie z Europy” widzimy tyle Europy, ile ją oświetla światło padające z lądownika-laboratorium. Widzimy ostre granice jaskrawego elektrycznego blasku i oślepiającej czerni tam, gdzie elektryczny blask już nie dociera. W ten naturalnie prosty sposób budowana jest atmosfera wymarzona przez horrory, których twórcy muszą się mocno napocić, by przekonujący wyjaśnić dlaczego w jednolicie mrocznym lesie bestię z mroku dostrzegamy zawsze, ale dopiero gdy skacze nam na kark. Temu akurat filmowi budowanie atmosfery niejasnego ale rzeczywistego zagrożenia przychodzi z największą łatwością. Co jest szczególnie widoczne we fragmencie, w którym śliczna i entuzjastyczna badaczka – biolog morski wychodzi poza krąg wyznaczony regułami bezpieczeństwa. I w zakończeniu, będącym także apoteozą stareńkiej aż tak, że dziś nie do pojęcia konwencji, w której poznanie jest ważniejsze od wszystkiego, z posiadania liczy się tylko posiadanie wiedzy, a dążność do niej przezwycięża strach, choćby był śmiertelny.

„Raport z Europy” to film więcej niż dobry, to film wzorcowy – wzorzec metra dla współczesnej hard SF. I tu mamy ciekawostkę, a nawet trzy. Po pierwsze, „Raport z Europy” bardzo się spodobał, na Rotten Tomatoes ma 81% pochlebnych ocen jako „film, który przywrócił naukę fantastyce naukowej”. Po drugie, pożądany efekt kosztował jego producentów zaledwie nieco poniżej dziesięciu milionów dolarów. Po trzecie: na sprzedaży biletów zarobił niecałe sto dwadzieścia sześć tysięcy dolarów.

I to jest jedyna obiektywna, niedyskutowalna, niepodważalna miara siły konwencji klasycznej fantastyki naukowej. 

Krzysztof Sokołowski

Share

You may also like...