I.
O Batmanie każdy słyszał; gdyby na godnej akademickiej konferencji, przy sushi i białym winie, ktoś wspomniał o ewolucji pojęć „dobro” i „zło” w superbohaterskich komiksach i filmach zostałoby to, podejrzewam, poczytane najwyżej za nietakt. Ale gdyby ktoś na konwencie, przy hamburgerze pod piwo, wspomniał o minimalizmie językowym Białoszewskiego w „Teatrze Osobnym”, wywołałby na twarzach fanów wyraz osłupienia. Co tylko potwierdza postawioną w 1964 roku, a tym bardziej prawdziwą dziś, tezę Umberto Eco [„Apokaliptycy i dostosowani”, Warszawa 2010], że każdy z nas żyje w popkulturze i popkulturą nasiąka od palców stóp po czubek głowy czy tego chce, czy nie; można tylko albo się z rzeczywistością pogodzić – zostać „dostosowanym” – albo się jej sprzeciwiać do końca, ze świadomością nieuchronnej klęski – i zostać „apokaliptykiem”.
Przed popkulturą nie ma ucieczki. Nic się nie oprze jej sile, tu i tam nadal uważanej za niszczącą. Powołuje do istnienia fakty przez to tylko, że o nich mówi choćby mówiła o czymś, co obiektywnie nie istnieje i – szczerze mówiąc – mówiła bez sensu.
Doskonale ilustruje to ekspansja dogmatu o „prawicowości” polskiej popfantastyki gatunkowej. Przekonanie to tliło się niczym pożar torfowiska: bezpłomieniowo, podpowierzchniowo, ukradkiem mniej więcej od przełomowego roku 1989 aż po 2010, kiedy w trzyczęściowym artykule „Wyobraźnia po prawej stronie” zwerbalizował je guru Dukaj. I to Jacek Dukaj autorytetem swego nazwiska uszlachetnił obowiązkową narrację o antysocjalizmie polskiej popfantastyki, nadającym jej prawicowe skrzywienie.
II.
Temat zagnieździł się w popkulturowym dyskursie i okazał się na tyle nośny, że po aż dwunastu latach podjął go socjolog dr Stanisław Krawczyk. O nieuchronnej „prawicowości” polskiej klasyki SF wspominał już w książkowej wersji swej pracy doktorskiej [por. https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-165/artykul/traktat-o-fantastyce-polskiej] a w 2022 roku, w krótkim artykule „A Very Short History Of Right-Wing Science Fiction In Poland” przejął w całości obowiązującą narrację o, po pierwsze, wrodzonej prawicowości polskiej popfantastyki i po drugie, opozycyjności wobec obowiązującego w niesławnej pamięci Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej socjalistycznego ustroju jako przyczyny tejże prawicowości. Jest Krawczyk – w odróżnieniu od Dukaja – naukowcem, ostrożnym w diagnozach i pełnym wątpliwości, co kazało mu unikać sądów definitywnych i wzywać do dalszych badań, lecz mimo to do jego tekst obfituje w rażące sprzeczności i niekonsekwencje.
Zwróćmy uwagę na kilka kwestii, które powinny być dla tego autora oczywiste, lecz jakoś nie są.
Po pierwsze, czy panujący nam miłościwie w PRL-u przodujący ustrój można nazwać lewicowym? Jako antylewicowiec byłbym całym sercem „za” ale wiedza, doświadczenie i prosta uczciwość każą mi zaprotestować przeciw nazywaniu „lewicową” dyktatury, która swe rządy oparła na nagiej przemocy, która nie wahała się wydawać rozkazów strzelania do robotników, skrytobójczo mordowała przeciwników od licealistów, jak Grzegorz Przemyk po księży, jak ksiądz Popiełuszko i która za swych rządów rozmnożyła w środku Europy wyłącznie nędzę, pozostawiając pokoleniom na pamiątkę, obok pamięci ofiar, także kartki i na weselną wódkę, i na czarne pogrzebowe półbuty.
Przyjmijmy jednak, dla dobra dyskusji, że istotnie reżim „realnego socjalizmu” był lewicowy. Czyżby, w takim razie, sprzeciw wobec tegoż reżimu koniecznie kierował ku „prawicowości”? Czy w procesie przechodzenia do opozycji „sprawicowali” się nam Adam Michnik i Jacek Kuroń? Czy przez sam akt rzucenia legitymacji partyjnej w 1968 roku (ze wszystkimi tego konsekwencjami) sprawicowił się Bronisław Geremek?
A jak to się przekłada na polską popfantastykę i jej dominujący nurt polskiej, opozycyjnej „fantastyki socjologicznej”? Nawet jeśli – znów dla dobra dyskusji – zgodzić się na lewicowość rządów PRL-u a także, dla dobra dyskusji, zgodzić się, że bunt powoduje „prawicowienie”, to powiedzmy sobie szczerze, że owa polska zbuntowana popfantastyka nie miała od czego sprawicowieć, bowiem żyła w doskonałej symbiozie z opresyjną (lewicową?) władzą. Nikt z popfantastów nie wydawał „w drugim obiegu” (dopiero w stanie wojennym niektórzy, niewielu, ośmielili się drukować w podziemiu). Janusz Zajdel, guru opozycyjnej „polskiej fantastyki socjologicznej”, patron najważniejszej polskiej nagrody literackiej, napisał swą najlepszą powieść na stypendium w USA. Argoland z „Limes inferior” da się nałożyć na plan Chicago (a dokładnie na jego dzielnicę polonijną zwaną Jackowem, por. Rafał A. Ziemkiewicz, „Witajcie w inwigilu”, w: „Frajerzy”, Katowice 2003) – a jakim prezentem od władzy był uznaniowo wydawany w jego czasach paszport, tego chyba nie trzeba tłumaczyć. Socjolog profesor Edmund Wnuk-Lipiński nie rozwodził się nad bezwzględnością cenzury PRL-u lecz wielokrotnie przyznawał jej znaczący wkład, jaki wniosła w jego fantastyczny thriller: „Trylogia Apostazjon” („Wir pamięci”, 1979, „Rozpad połowiczny”, 1988, „Mord założycielski, 1989), którego akcja ulokowana była pierwotnie w Warszawie i okolicach. To cenzura, wymuszając jej przeniesienie do fikcyjnego miasta, swoistej fantastycznonaukowej „Nibylandii”, pozwoliła mu na uwolnienie się od kolorytu lokalnego i pisania z większym rozmachem. I wreszcie miesięcznik „Fantastyka”, którego dyskurs Stanisław Krawczyk badał tak wnikliwie w przywołanym doktoracie, powstał w stanie wojennym wyhodowany na trupie zamkniętych pism, które ośmieliły się wpuścić w zatęchła atmosferkę „lewicowego” socu odrobinę świeżego intelektualnie powietrza. Przynależność do redakcji uwarunkowana była przejściem procedury weryfikacyjnej i ostateczną hańbą: podpisaniem „lojalki”. Maciej Parowski do końca życia zmagał się z traumą tej zdrady ideałów.
III.
Jakim cudem taki „nie bunt” przeciw „nie lewicy” mógł przeciągnąć kogoś na stronę prawicy? Przecież to nie do pojęcia! Mam nieodparte wrażenie, że ani dr Krawczyk, przy całym swym nienagannym warsztacie naukowym, ani Jacek Dukaj, przy całym swym dorobku świadczącym o potężnym intelekcie i zdolnościach analitycznych, nie rozumieją, przeciw czemu buntowali się ówcześni popfantaści i jakie miało to skutki. Otóż ich wszystkich nie obchodziły nazwy, ideologie i cała sfera marksistowskiej „nadbudowy”. Przyczyny buntu były, najogólniej mówiąc, dwie, a obie aż wstydliwie przyziemne. Pierwsza to nieznośny dysonans poznawczy – przepaść między tym, co głoszone a tym, co widzialne i dotykalne, między „żyjemy w najlepszym z ustrojów” a życiem pod władzą zbrodniarzy, w „dyktaturze tępaków” której, przynajmniej werbalnie, należało składać hołdy. Druga zaś to konieczność wykształcenia w sobie mimikry, dopasowania się do prokrustowego łoża „miernych, biernych ale wiernych”. Nie darmo mówiono wówczas, że już lepsza „ścieżka zdrowia” (dla młodych wyjaśnienie: „ścieżką zdrowia” nazywano przepędzenie zatrzymanego między dwoma szeregami milicjantów bijących biegnącego pałami) niż życie w ciągłym, wszechogarniającym kłamstwie, bo ścieżka zdrowia się kończy, a kłamstwo nie kończy się nigdy. Okleja twarz „jak plwocina”, dusi jak mafijna garota.
Gdyby taki był prawicowy bunt przeciw lewicy, to prawicy należałoby wystawiać pomniki ku czci co tydzień nowy, a lewicy co tydzień od nowa wbijać w serce osinowy kołek. Ale to, oczywiście, nieprawda. Totalitaryzm nie ma politycznego odcienia, podobnie jak sprzeciw wobec totalitaryzmu. „Mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi lecz w gruncie rzeczy była to kwestia smaku, tak, smaku, w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia”. Herbertowski słynny „smak” nie da się zmonopolizować ideologicznie.
IV.
W okres Polski „postsocjalistycznej” twórcy popfantastyki wkroczyli obciążeni dwiema traumami. Po pierwsze, nienawidzili urzędowo usankcjonowanego powszechnego kłamstwa i tłumu kłamców; „kolektyw” był dla nich anatemą i taką też pozostał. Chcieli, co nie jest ani prawicowe, ani lewicowe, „żyć (jak im się podoba byle nie krzywdzić innych) i dać żyć innym”. Traumą drugą była zaś ta, że jakkolwiek uznawali konieczność zinstytucjonalizowania rzeczywistości społecznej, ich instynktowny sprzeciw budziło istnienie każdej instytucji, do której przynależność dawała więcej przywilejów niż nakładała obowiązków. Wnieśli do fantastyki bohatera – outsidera z wyboru, żyjącego dumnie zgodnie z usankcjonowanym tradycją „etosem rycerskim”. Jeśli wybór takiego bohatera jest, co sugeruje Krawczyk, cechą prawicowości, to prawicowy był także Hemingway (patrz „Stary człowiek i morze”); teza oczywiście nie do utrzymania. Druga z traum zaś doskonale tłumaczy fakt, z którego interpretacją Krawczyk sobie nie poradził i w końcu odnotował go jako ciekawostkę. Ten mianowicie, że to „prawicowcy” ostro wystąpili przeciw instytucji i hierarchii Kościoła Katolickiego, szacunek dla którego ma być cechą dystynktywną prawicy. Tymczasem „prawicowcy” wystąpili przeciw Kościołowi tylko dlatego, że stał się tym, czego organicznie nie znosili: instytucją uprzywilejowaną, odcinającą materialne kupony od chlubnej przeszłości, od cierpliwej obrony prostych zasad moralnych niezależnych od wyznawanej religii, demaskowania kłamstw i, w końcu, opieki nad bezrobotnymi w stanie wojennym artystami oraz ofiarowania Asylum Dei manifestantom, na których w kościołach czekała woda do przemywania łzawiących od granatów oczu i siostry zakonne opatrujące rany.
V.
A więc, spytajmy, czemu mit o prawicowości polskiej fantastyki zawdzięcza swą zdumiewającą żywotność? Odpowiedzi to to pytanie udzieliła, w prostocie ducha nieskażonej jakąkolwiek refleksją, by nie wspomnieć o refleksji krytycznej, niejaka Kasia Babis (rocznik 1992), youtuberka.
Babis rozwinęła skrzydła cyklem „Dziady polskiej fantastyki” z 2021 roku, w którym zamachnęła się z całej siły na twórców należących do sprzedażowej czołówki, a będących, jej zdaniem, „prawicowymi dziadersami”, m.in. Andrzeja Ziemiańskiego (rocznik 1960), Jacka Piekarę (rocznik 1965), Jacka Komudę (1972) i Andrzeja Pilipiuka (rocznik 1974). Do lotu zerwała się gwałtowną krytyką kapitalizmu, po czym jej kariera załamała się na skutek wystąpienia w reklamie cieszącej się złą sławą marki Zalando. Ale, póki aktywnie funkcjonowała w mediach społecznościowych, Babis miała 34.000 obserwujących na Instagramie i ponad 45.000 subskrypcji na Youtube; w jednej chwili, w kilku miesięcy, zdobyła więc zasięgi, o których bestsellerowi autorzy mogą tylko pomarzyć. Doskonały to pokaz brutalnej siły popkultury w stanie czystym, bo choć Babis narysowała zaledwie jeden finansowany z internetowej zrzutki bardzo wątpliwej jakości komiks – sprawa zresztą skończyła się pomniejszym skandalem – i jedną równie wątpliwej jakości okładkę do specjalnego „numeru LGBT” miesięcznika „Nowa Fantastyka”, vox populi potwierdził jej prawo wyrażania kategorycznych sądów. Ironia w tym, że okazał się on autentycznym vox Dei i że to Babis, mogąca być córką każdego z krytykowanych pisarzy, więcej prawdy powiedziała o interesującej nas kwestii niż wybitny pisarz i niż doktor socjologii.
Twórcy popfantastyki z minionej epoki, po kilkuletnim okresie dezorientacji i chaosu, zajęli w końcu uprzywilejowane miejsce przy wydawniczym, suto zastawianym stole. „Fantastyka” – jako „Nowa Fantastyka” – znalazła sobie niszę w odmienionej sytuacji kulturowej; wprawdzie straciła na nakładzie i autorytecie, ale przynajmniej płaci i redakcji, i autorom, a jej niegdysiejszy redaktor techniczny, Maciej Makowski, został wspólnikiem i dyrektorem wydawniczego molocha: Prószyński Media. Grupa „Tfurcuf” opanowała wydawnictwa i instytucje kultury: Tomasz Kołodziejczak rządzi dziś polskim gigantem komiksowym, Egmontem, Jacek Piekara wypisał sobie wymarzony azyl w głuszy i z głodu nie umiera, Jacek Komuda, nie biorąc grosza kredytu, tylko „z pióra” postawił udaną replikę szlacheckiego dworu alkierzowego oraz kręci seriale. Nawet Feliks Kres, który złamał pióro nie kończąc cyklu pod ambitną nazwą „Księga całości”, dał się w końcu przekonać i wrócił DWOMA wznowieniami i dalszym ciągiem serii, którą rozpoczął w… 1991 roku!
Pisarze dziś pod sześćdziesiątkę mieli po kilka wydań jednego tytułu, żyli jak pączki w maśle. Tymczasem właśnie około 2010 roku dojrzało artystycznie nowe pokolenie… i zderzyło się ze ścianą. Dla niego z wydawniczego tortu: pewności wydania cokolwiek napiszą we własnym tempie, za pieniądze dające dostatnie życie, pozostały okruszki. Nic dziwnego, że powiało buntem młodych zdolnych.
Ale też bunt „młodych zdolnych” nie mógł mieć charakteru stricte artystycznego. Buntownicy owszem, pisywali i pisują popfantastykę godną uznania, przynajmniej niektórzy, ale tylko z rzadka docierają z nią do wydawców skłonnych poświęcić ich twórczości czas i konieczne na reklamę pieniądze. Te zarezerwowane były (i są) dla „nazwisk”. „Nazwisko” to inwestycja pewna, debiutant to ryzyko, a kolejne kryzysy książkowe i konkurencja mediów elektronicznych skutecznie zniechęcają do podejmowania ryzyka.
VI
Takie to proste. „Lewica” i „prawica”, kategorie ideologiczne i gorzej, bo polityczne, kiepsko mieszają się z literaturą. Jeśli fantastyka „młodych” zechce na ich gruncie konkurować a la Babis z „dziadami polskiej fantastyki”, trudno wróżyć jej sukces. O jedynym twórcy lewicowej fantastyki naukowej jakiego zechciał przywołać Jacek Dukaj pisał (w 2010 roku!) tak: „…wg Pacyńskiego już kilkanaście lat temu żyliśmy w narodowokatolickiej dyktaturze, USA upadały gospodarczo, a zarzewia wolności i braterstwa szukać trzeba na Wschodzie, tj. w Rosji i na Białorusi” [podkr. moje, KS].
Oj, nie tędy wiedzie droga do sukcesu buntu generacyjnego jakich wiele, lecz widzącego świat przez ideologiczne końskie okulary. Którędy – trudno powiedzieć (być może tą drogą staną się jednak media elektroniczne?), ale na pewno nie przez lewicowość. I nie przez prawicowość, bo przecież naczelny prawicowiec fantastyki, Rafał Ziemkiewicz, musiał fantastyczne pióro złamać, by w ogóle stać się słyszalnym.
Krzysztof Sokołowski