Fani wszystkiego: człowieka, grupy ludzi, dzieła sztuki, w tym literatury (niezależnie od jego poziomu artystycznego), autora dzieła sztuki, to zawsze grupa niejednorodna. Pochodzenie mają różne, różne wykształcenie i różny tzw. „poziom inteligencji”. Co ich łączy, wszystkich fanów wszystkiego na całym wielkim świecie, to ich fanostwo – a termin „fan” nie na darmo wywodzi się od pejoratywnego przecież „fanatyk”.
Fan jest człowiekiem mi sympatycznym, a dziś nawet godnym szacunku, bo z definicji patrzy dalej niż czubek własnego nosa. Przyznaje prawo do istnienia czemuś większemu od niego samego. Ale fan przestaje być godny szacunku, a nawet i sympatyczny, gdy nadepnąć mu na odcisk. Gdy powiedzieć o człowieku, grupie ludzi, dziele sztuki lub jego autorze coś innego niż fanowi wydaje się, że o obiekcie kultu wie. Wówczas zza niewinnej miłości do czegośtam zaczyna przeglądać fanatyzm. Tak rodzi się sekciarstwo: gdy racja fana z definicji staje się racją lepszą bo mojszą.
Fanizm tolkienowski – nie tylko a la Polonaise – działa w identyczny sposób, czyli trzeba go lubić, póki nie sfanatycznieje. A przy okazji pierwszych informacji z planu serialu „Pierścienie Władzy” Amazona zacietrzewił się błyskawicznie. Sfanatyczniał.
Zacietrzewienie, a tym bardziej fanatyzm, nie budzą już sympatii i szacunku. Budzą odruch sprzeciwu. A mój szczególnie silny, bo bywam zaliczany do grona tolkienowskich fanów i nie jest to kwalifikacja całkiem błędna. Wyjaśniając to, co zaraz wyjaśnię, działam więc we własnym interesie. Nie chcę, by ktokolwiek brał mnie za zacietrzewionego fanatyka o przekonaniach tym silniejszych, im wiedza mniejsza.
No to zaczynamy.
- Środek przekazu JEST przekazem.
Kluczem do zrozumienia pojęcia „adaptacji” jest zrozumienie, czym są „miejsca niedookreślenia” (pojęcie wprowadzone przez polskiego filozofa Romana Ingardena). Są nimi mianowicie – w uproszczeniu dużym lecz akcpetowalnym – pozostawione w dziele jak najbardziej intencjonalnie „miejsca puste”, które odbiorca powinien wypełnić własną wyobraźnią; jeśli ma jej mało dzieło, które „tworzy odbiorem” jest „dziurawe”, a im więcej jej ma tym dzieło unikalnie jego jest bogatsze i bardziej satysfakcjonujące. Przy adaptacji z dzieła literackiego (np. dzieł Tolkiena) na serial czy film, różnica w mechanizmach przekazu językowego i obrazowego prowadzi do nieuniknionego wypełnienia literackich „miejsc niedookreślenia” bez udziału odbiorcy i zastąpienia ich innymi. Przykład „tolkienowski” z serialu Amazona? Proszę bardzo – fani mają pretensję, że księżniczka krasnoludów jest „czarna”, o czym w dziele Tolkiena nie ma mowy, za to jest mowa o tym, że „…the Naugrim have beards from the beginning of their lives, male and female alike…”.
Czytając Tolkiena odnotowujemy ten fakt brodatości kobiet (i dzieci) jako fakt, choć może zabawny. Nie poświęcamy mu jakiejś szczególnej uwagi. Dookreślamy go jako przynależną rasie cechę fizyczną jak każda inna. Ale gdyby tak obraz „niskorosłej białej kobiety z brodą” dookreślić w medium wizualnym, przeznaczyć jej kobiece kwestie i kobiece działania, co by się stało?
Każdy dysponujący jakąkolwiek wyobraźnią nie może mieć wątpliwości: dzieło z takim dookreśleniem zostałoby wyśmiane stąd aż do jądra najdalszej galaktyki (patrz „Wojna Idei”)!
Jedno świadectwo fizycznej inności trzeba więc zastąpić innym świadectwem fizycznej inności, takim nieśmiesznym raczej. Nie musi to być ciemna skóra aktorki, ale może, bo dlaczego nie? Na zdjęciach z „Vanity Fair” wygląda to przecież całkiem nieźle, prawda? Jeśli komuś nie przeszkadza broda, kolor skóry też nie powinien.
Idziemy dalej.
- Pisma Tolkiena jako „tekst źródłowy”.
Istnienie „tolkienowskiego kanonu” to mit, którym żyje tolkienowski fandom: to co Profesor napisał jest święte, to czego nie napisał jest przeklęte i winno być zapomniane na wieki – apage satanas!
Fajnie, tylko że Profesor nie pozostawił po sobie jednolitego tekstu źródłowego. Dzięki czemu nawet w obrębie dwóch „kanonicznych” (wydanych za jego życia i z jego aprobatą) dzieł mamy – na przykład – elfy, które raz są zapijaczoną bandą dzikusów, z niewoli których można się wyrwać wykorzystując fakt, że schlali się do nieprzytomności, innym razem górnej maniery WASP-ami, mądrymi mądrością stuleci (Rivendell) i tak aż po istoty półboskie, którym dana jest (fakt, ograniczona) zdolność widzenia przyszłości (Galadriela). Elfy się nie starzeją (a więc młoda amazonowska Galadriela jest „zła”, bo starsza Cate Blanchett jest „dobra”)… tylko co tu zrobić z Cirdanem, który nie dość, że wygląda staro, to jeszcze jest jedynym elfem brodatym (tu, nie pierwszy i nie ostatni raz, tekst samego Tolkiena staje przeciw tekstom samego Tolkiena!). Ditto krasnoludy, raz szpetne laleczki rozróżnialne dzięki barwom kapturów i bród (jak seryjne Barbie fryzurą i kreacją) innym razem tajemniczy rzemieślnicy-wojownicy-artyści groźni, chciwi, egoistyczni lecz uznający nadrzędność etosu rycerskiego.
Przypominam przy tej okazji, że sam wielbiony w tolkienowskim fandomie Profesor, po kilku próbach stworzenia z „Hobbita” i „Władcy Pierścieni” tekstu źródłowego przez przepisanie „Hobbita”, w końcu machnął ręką. Uznał, że to niewykonalne.
Ale jest gorzej. Wielbiony w fandomie tolkienowskim na równi z ojcem jego syn, Christopher, wypuszczając kolejne „pośmiertne dzieła ojca” bez ustanowienia kanonu i poparcia go swym autorytetem, tylko podniósł bałagan do potęgi – można przecież uznać, że gdyby Amazon chciał na pola bitew Drugiej Ery wprowadzić maszyny bojowe to by mógł, dlaczego nie, skoro Tolkien wprowadził? Fandom musiałby je łyknąć. I to zabija argument: u Tolkiena „coś jest”, a „czegoś innego nie ma”. U Tolkiena jest bowiem wszystko, niezależnie od tego, jak bardzo kłóci się ze wszystkim innym. A jeśli jeszcze nie ma, to pewnie zaraz będzie, bo przecież ciągle ukazują się nowe profesorskie dzieła, sankcjonowane przez fandom chóralnymi okrzykami zachwytu, a w każdym nowym dziele mamy coś nowego. I tak ad infinitum.
Nie sposób stawiać Amazonowi zarzutu z wykroczenia poza tolkienowski kanon skoro takowego nie ma, a więc hulaj dusza, nie ma i piekła. Czy inaczej, kanon zaczyna definiować się sam z okazji na okazję: kanonem jest to, co za kanon uzna każdorazowo tolkienowski fandom. Zabawne to, bo akurat tolkienowski fandom rozpadł się na „woke” i „antywoke” – i ta jego wojna domowa wydaje się bardziej zaciekłą niż rozpoczynająca się dopiero wojna z Amazonem.
Cokolwiek ktokolwiek chce „u Tolkiena” znaleźć, to znajdzie. Z sankcją jak nie tego fandomu, to tamtego.
Fandom tolkienowski podświadomie zdaje sobie sprawę z niespójności (mówiąc najłagodniej) „kanonu profesorskiego”, więc ratuje się płynnie przechodząc do kanonu (czy też tekstu źródłowego) stworzonego w dwóch „trylogiach” filmowych przez, nazwijmy go tak, „team Jackson”. Nigdzie lepiej niż w tym widać, jak bezczelnie (by nie powiedzieć bezmyślnie) fandom ten stosuje podwójne standardy. „Team Jackson” „na otwarcie” wpisał słowa Drzewca w usta Galadrieli, posiekał „Władcę Pierścieni”, wyrzucił Kurhany i Toma Bombadila (i Złotą Jagodę), a z Meriadoka, najstarszego hobbita (Bilbo to inna bajka) mądrego, przewidującego, w Rivendell studiującego mapy uczynił (wraz z Pippinem), „element komiczny” taki, że ich pojawienie się w filmowym „Władcy…” nazywano „chwila dla debila”. Przede wszystkim zaś wyrwał z mięsem „Porządki w Shire”, które są przecież punktem kulminacyjnym, zwieńczeniem i morałem „Władcy…” – i w nagrodę za to wszystko dostał od fandomu sankcję na tekst źródłowy mimo zmian tak wielkich, że przy nich śniady elf leśny to doprawdy drobiazg. Nawet ruda (o zgrozo!) elfka nie figurująca „u Profesora” wzbudziła sprzeciw bardzo umiarkowany i krótkotrwały. „Team Jackson” miał prawo przedstawić elfkę pariaskę wśród elfów leśnych – pariasów, tragicznych wprawdzie lecz także kłamliwych, łamiących przysięgi i rwących traktaty, Amazonowi nie wolno elfowi leśnemu przypisać innej rasy niż biała, elf, każdy elf, musi być europeidem.
Fandom chętnie wybacza Tolkienowi, że kobieta alfa, Eowina, zabija wodza Upiorów Pierścieni, którego nie mógł zabić „żaden mąż” (wszyscy mężczyźni są beta). Fandom chętnie wybacza „teamowi Jackson”, że kobieta alfa (Galadriela) owija sobie wokół palca Radą, czyli mężczyzn beta, w tym Gandalfa i Elronda. Fandom wybacza „teamowi Jackson” że kosi równo z trawą mężczyznę super-alfa (Glorfindela o mocy Mai/Majara). Że to kobieta alfa (Arwena) bierze przed siebie na siodło rannego Froda, rzuca wyzwanie Upiorom Pierścienia i wygrywa z nimi w brawurowym wyścigu o życie jego i swoje, i o istnienie świata jaki znamy, podczas gdy mężczyzna beta (Aragorn), potrafi tylko szukać ziółek nocą w ciemnym lesie. Ale fandom nie wybaczy „teamowi Amazon” (który tu akurat wydaje się podążać tropem poprzedników), że to Galadriela (alfa) dowodzi (podobno) wojskiem, a Elrond (beta) jest od myślenia – skądinąd ciekawy to podział na alfy i bety.
Zaiste na pstrokatym koniu łaska fandomu jeździ.
- Dzieło Tolkiena jako dokument czasu.
Tak, dzieło Tolkiena jest dokumentem czasu i przekonań jego autora ukształtowanych także przez czasy, w których przyszło mu żyć i pisać. To dzieło stoi na półce pokrywając się kurzem chyba, że komuś trafi się porządna sprzątaczka (prawdziwy skarb!) od czasu do czasu przecierająca księgozbiór miotełką. Lecz gdy zdejmiemy dzieło to z półki, zdmuchniemy kurz i rozchylimy okładki, dzieło literatury (także Profesora, tak!) natychmiast staje się dokumentem żywym. Każda literatura istnieje aktywnie tylko w procesie odbioru, współtworzona przez odbiorcę… a odbiorca się zmienia, bo nikt nie z nas nie żyje wiecznie.
Przykład najprostszy: „u Tolkiena” elfy są piękne. Przeprowadźmy teraz eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie, że możliwe jest wizualne przedstawienie idealnego „elfiego piękna”. A potem sprawdźmy, jaki ideał męskiej i kobiecej urody obowiązywał w czasach, gdy Tolkien pisał swe dzieła. Tak! – zgadliście! Dziś to piękno budziłoby odruch niechęci… i śmiechu. I tak! – zgadliście, ideał piękna wspomniany w literaturze każdy dookreśla sobie według gustu swego i epoki.
Dlatego „team Jackson” (i chwała mu za to!) wybrał taką opcję, by elfy wymykały się z sideł kwalifikacji estetycznej, były w sposób nieokreślony androgyniczne. Trudno przecież uznać za pięknego agenta Smitha czy – tym bardziej! – pucołowatego, pękatego Haldira. Nawet Cate Blanchett nie jest standardowo piękna z tym jej długim, wydatnym nosem wiedźmy; tylko Liv Tyler spełnia wymagania wielkiej urody, choć jest to akurat uroda aż tak typowa dla naszych czasów, że w naszych czasach wręcz pozbawiona charakteru. Ale… „co wolno wojewodzie…”, prawda? „Teamowi Amazon” już nie wolno zagrać postacią elfa, choć sądząc po zdjęciach on akurat, ciemnoskóry, wizualnie odpowiada koncepcji „teamu Jackson”. Nie wolno, bo nie. Nie wolno i już, choć świat się zmienił, kolor skóry już nie wyznacza roli i miejsca w świecie, a adaptacja – środek przekazu jest przekazem! – to z konieczności dokument czasu nie minionego lecz tego, w którym powstaje. Może się nam ten świat nie podobać w części lub w całości – komu się podoba? – lecz on jest i nie zawróci się go, jak Wisły kijem.
- Na zakończenie…
Tekst powyższy, napisany jednym ciągiem i na max wqrwie, prowadzi w miarę prostą drogą do smutnej konstatacji: fandom tolkienowski w swym zacietrzewionym fanatyzmie dał się wpędzić w bardzo kolczaste maliny. Odruch kolanowy: wpuścić przysłowiowego Murzyna do produkcji fantasy (a już z pewnością do serialu) i – presto! – odzywa się chór oburzonych fanów. „Wpuścić Murzyna do Tolkiena” i – presto! – mamy obowiązkowy oburzony chór tolkienomaniaków. A że tolkienomaniacy sankcjonują dowolnie wielkie odstępstwa od „autorskiej profesorskiej normy” (nie mają wyboru bo tej normy nie ma) za wyjątkiem tzw. etniczności bohaterów (a w każdym razie to ona pierwsza pada ich ofiarą) to – presto! – są rasistami! Wokemaniacy, a imię ich legion, mają przeciwnika tam, gdzie go chcą mieć: w narożniku, z opuszczonymi rękami. Kilka krótkich serii a padnie na deski i już się nie podniesie.
A przy okazji, cóż to za reklama! Jaka piękna, jaka chlubna, jaka woke, jaka darmowa!!!
Tego chciałeś, fandomie Tolkiena? Bo jeśli tak, to odniosłeś olśniewający sukces.
Krzysztof Sokołowski.