„Symfonia życia” Marcina Przybyłka (Wydawnictwo IX, 2019), tomiszcze okazałe reklamujące się ciekawą okładką jest właśnie tym, 2in1, czyli dwiema powieściami za cenę jednej. Choć splecione ze sobą fabularnie, powieści te stawiają czytelnikowi różne wymagania i dotykają różnych obszarów czytelniczej wrażliwości. Co osobiście mam za zaletę: jeśli komuś nie spodobają się obie razem jest duża szansa, że spodoba mu się przynajmniej jedna z nich. Sytuacji takiej, że nie spodoba się żadna, nie przewiduję.
Powieść pierwsza to „Symfonia…”, jak tytuł dostojna i uroczysta, czytelnik złej woli mógłby nawet powiedzieć: „patetyczna” (co skądinąd nieźle współgra z tytułem, proszę mi wybaczyć te tanie metateksty). Do „Symfonii…” przynależą „Smyczki”, „Blachy”, „Drewno”, „Perkusja”, „Klawisze” itd. – jedne lepiej, drugie gorzej – oraz „Ważny wstęp” i coś w rodzaju greckiego chóru, komentującego wydarzenia językiem cokolwiek ezopowym. Na szczęście komentowane przez chór wydarzenia nie należą do niezwykłych i wołających o komentarze… podobnie jak zastosowany przez autora prosty lecz bardzo skuteczny zabieg narracyjny.
Prostota jest poważną zaletą, gdy stawia się bohatera o znaczącym nazwisku Split przed egzystencjalnymi wyborami: „na prawo pójdziesz, wieczną sławę zyskasz, na lewo pójdziesz, będziesz bogaty”. Brzmi banalnie, ale nie ma nic z banału w śledzeniu konsekwencji każdego z dokonanych wyborów, a nie tylko jednego, wiodącego. W rezultacie poznajemy nie abstrakcyjnego Jedynego Prawdziwego Splita, lecz multum Splitów – odbić w multum luster, z których każde jest subtelnie zniekształcające. W domyśle „Symfonia…” w jej aspekcie symfonicznym staje się więc – jeśli taka będzie wola czytelnika – czymś w rodzaju „przewodnika po drodze ku szczęściu”, ale przewodnika otwartego, bo szczęście każdy nosi w sobie i ma jego własną wizję. Korzystając z „Symfonii…” czytelnik może zawsze porównać się z którymś odbiciem Splita z którejś chwili w czasie, po dokonanym właśnie którymś wyborze i spytać sam siebie: „a co ja bym zrobił? Co powinienem zrobić?”. No owszem, brzmi to trochę jak reklama podręcznika kołczingu, ale gdyby wszystkie podręczniki kołczingu były tak otwarte, napisane z takim literackim zacięciem i talentem, kołczing cieszyłby się reputacją, którą nie ma szansy się cieszyć.
Na mnie to, przyznaję, nie działa, ale i nie dziwota. Czas wyborów mam za sobą, czas ich oceny także. Jeśli z buta, w którym przeszedłem życie sterczy gwóźdź to już nie czuję bólu – przyzwyczaiłem się – a na horyzoncie widzę Szarą Przystań, z której odpłynęło przede mną więcej przyjaciół, niż chciałbym liczyć. Sądząc z fragmentarycznych opinii docierających via media społecznościowe „Symfonia…” ma zdolność „zmieniania [czytelnikom] życia”, cokolwiek to znaczy; jeśli choć jedno zmieniła na lepsze, wielki plus dla niej. Do „kochaj i rób co chcesz” i „Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na swojej duszy poniósł szkodę?” warto w końcu dojść, niechby i z pomocą książki innej niż Dobra Księga.
Zwłaszcza jeśli ta inna książka, „Symfonia życia”, zawiera w sobie nie tylko „symfonię”, ale i „życie”. To „życie” mnie, przyznaję, urzekło. Marcin Przybyłek tak naprawdę jest w swoim żywiole gdy staje obiema nogami na tej ziemi, na tym jej niewielkim kawałku i opisuje co widzi. Opowieści o tym, jak „w Tymkraju” robi się kariery, co to znaczy być rockmanem, aktorem, fizykiem czy prawnikiem, jak ci ludzi żyją, jak myślą, o co się potykają prąc przed siebie z wysiłkiem, składają się na osobną książkę: celną, ostrą, gorzką i nieodparcie zabawną. Pisarska energia nie do powstrzymania czyni z „…życia” w „Symfonii życia” doskonałe dopełnienie „Symfonii…” – kapitalną powieść satyryczną na własnych prawach. Zachwyci ona, jestem przekonany, nawet – a może nawet przede wszystkim – tych, którzy jak ja mają swoje powody, by tzw. „życiowym radom”, jakkolwiek seksownie zawoalowanym, powiedzieć zdecydowane „nie”.
Krzysztof Sokołowski