09
sty
2020

Fenomen Sapkowskiego? Franczyza (na pewnym, aż za dobrze znanym przykładzie)

Rozprawkę tę napisałem na specjalne zamówienie „Czasu Fantastyki”. Przeznaczona do druku w pierwszym numerze „Czasu…”, który się już nie ukazał, drzemała na dysku aż do dziś.

Później Maciek nie ukrywał, że niektóre oceny go zabolały, ale ten bliski mu temat temat – „Wiedźmina” literackiego i wiedźmińskiego komiksu – przed przyjęciem mojego tekstu do druku w ogóle nie wypłynął. Nawet redakcję zastosował jak na siebie minimalistyczną, wszystkie jego uwagi uwzględniłem w tej wersji, nieco tylko uwspółcześnionej.

Po pierwszej lekturze „Franczyzy (na pewnym, aż za dobrze znanym przykładzie) – nawias jest Maćka i niech tak zostanie – zaproponował mi, bym tematykę „literackich franczyz” kontynuował… ot, jako coś w rodzaju podliftowanej „Książki i filmu” ze starego Fenixa. Temat oczywiście upadł z powodów fundamentalnych – nie strzelamy, Sire, bo nie mamy armat – a na grunt „Nowej Fantastyki” nie dało się go przeszczepić, podobnie zresztą jak tematu „Książki z cienia”. Na szczęście i „Książka z cienia”, i co najmniej ten tekst znalazły sobie właściwe miejsce w „Fenixie Antologii”, który – nie ukrywam – powinien tak bardzo przypominać poziomem „Czas Fantastyki” jak to tylko możliwe i jak to tylko możliwe go zastąpić.

#

Franczyza (na pewnym, aż za dobrze znanym przykładzie)

Bywa podziwiany, tu i ówdzie nawet uwielbiany. Literaturoznawcy studiują go z szacunkiem, owszem, lecz poza tym jego wiedzę, talent i umiejętności, a przede wszystkim bardzo wymierny sukces, zbywa się banałami o „pisarskiej samoświadomości” oraz modnym wytrychem „postmodernizmu”. I wzdycha się ciężko: „jakby literackiego ‘Wiedźmina’ Sapkowskiemu było mało, to jeszcze gra komputerowa”.

I Netflix

Westchnienia te mają siłę huraganu i racjonalność modlitwy: „Daj mi, Panie Boże, franczyzę. Starczy na loft, na mazurską chatę, na brykę i nawet na rachunki. Do końca świata i o jeden dzień dłużej”.

Tylko, że to wcale nie jest proste. Swego czasu portal dzikabanda.pl zarejestrował wiedźmińską franczyzę pod mówiącym wiele – i bynajmniej nie brzmiącym pochlebnie – tytułem „Pięćdziesiąt twarzy wiedźmina”. Treść karty inwentarzowej wydaje się usprawiedliwiać nagłówek, przynajmniej do pewnego stopnia. Fanfilmy, fanfiki, ulotne z natury rzeczy LARPy, androidowa gierka, niegdysiejsza planszówka, a nawet dwie i co tam jeszcze, chybiają celu nadrzędnego franczyzy. Nie sądzę, by sporo zarobiły, nie sądzę nawet, by wszystkie miały ten zamiar. Wartość artystyczna – ni z mięsa, ni z pierza – też na kolana nie powala.

O tym Dzika Banda zapomniała. Ja też.

O tym dzikabanda zapomniała. Jakość artystyczna  na kolana nie powala.

A cóż dopiero powiedzieć o słynnym filmie (i serialu), ciążącym na reputacji marki „Wiedźmin” jak kamień u szyi. Czego nie można powiedzieć o słynnej grze, być może także ciążącej marce, ale niejako odwrotnie. Doprawdy nie wiem, czy twórca z ambicjami potrafi bez żalu patrzeć, jak jego dzieło sprowadzone do tak uproszczonej formuły, popularnością bije oryginał na głowę. Doszło do odwrócenia sytuacji: wtórna wobec kreacji literackiej wersja „komputerowa” postawiła pod znakiem zapytania tę twórczość, bez której w ogóle by nie zaistniała. „’Wiedźmin’? ‘Wiedźmin’”? A tak, wiem, świetnie się gra!”. Doprawdy, milej brzmiałoby to już  w wersji: „Jaki świetny komiks!”.

Gierka jak gierka ;-)

Kopia droższa od oryginału.

#

Drogę do chwały wybrukowali franczyzie ukochani przez kino pisarze słynną odpowiedzią Jamesa M. Caina na dziennikarską sugestię jakoby Hollywood miało „zniszczyć mu książki”; Cain wskazał wówczas regał w swym gabinecie ze słowami „Nie, one wszystkie tu stoją”. Hemingway pisał, że jak ma biznes w Hollywood to wjeżdża, jedną ręką rzuca książkę, drugą łapie pieniądze i nawet się nie zatrzymuje. Z kolei Chandlera takie podejście mierziło, był zbyt hollywoodzki i zbyt tradycyjny by nie wiedzieć, że wpuszczenie intruza do intymnego świata wyobraźni kosztuje – i to na ogół sporo. Nie ma nic za darmo, czyli, jak przy jakiejś okazji powiedział Philip Marlowe: „Za pieniądze, jak za wszystko na tym świecie, trzeba drogo zapłacić”.

„Wiedźmin” wpędził Andrzeja Sapkowskiego w sytuację jednocześnie nietypową i modelową. Nietypową, bowiem jego status na pół już celebryty, na pół jeszcze pisarza, był w tamtych czasach co najmniej dwuznaczny. Modelową, ponieważ jego sytuacja była znana skądinąd, i to dobrze znana. Sapkowski, który jako autor „zaledwie Wiedźmina” dał się poznać także z zachowań bardzo celebryckich, jako „franczyzodawca” wybrał jednak model hemingwayowski, w dodatku elegancko stonowany. Jakby – puśćmy na chwilę wodze wyobraźni – przewidział, że nie opłaci mu się wiązać z franczyzą mocniej niż to absolutnie konieczne, że będzie mu ona zbyt obca – jak gra – lub zbyt artystycznie kaleka – jak film – by na bliższych związkach mógł coś więcej niż stracić.

Z grona twórców komiksu „Wiedźmin” też szybko się wypisał.

Ja dalece fortunny był to wybór przypomina nam kolejne, bardzo ładnie podliftowane, jednotomowe wydanie komiksu „Wiedźmin” autorstwa Bogusława Polcha, Macieja Parowskiego i Andrzeja Sapkowskiego – który, jeśli wierzyć Parowskiemu, specjalnie aktywnego udziału w produkcji komiksu nie brał. Cóż, dla niego lepiej, choć to nie tak, by „Wiedźmin” był komiksem naprawdę złym. Nie jest też, co dziwne, komiksem naprawdę dobrym, choć wytrzymał próbę czasu i facelifting. Chyba najlepiej jego artystyczną jakość opisują słowa: komiks więcej niż możliwy, adaptacja nieudana, wręcz zapraszająca do ataków.

Ale udana, w owym przynajmniej czasie, być nie mogła.

Wiedźmin kolekcjonerski

Wiedźmin masowy.

#

Komiksowy „Wiedźmin” narodził się nam pod złą gwiazdą. Dla czytelnika musiał być braciszkiem Funky Kovala, młodszym, lecz za sprawą geniuszu Ojca Chrzestnego tym genialniejszym. A jednak jego debiut towarzyski zakończył się prestiżową klęską. Ex post facto przyczyny upatrywano w charakterze dzieła  Sapkowskiego: że metatekstowe jest i postmodernistyczne, epizodyczne, symulakryczne, takie, siakie, owakie. A przecież żadna to odpowiedź na pytanie: jaka właściwie jest ta nasza wiedźmińska komiksowa franczyza.

Ryzykując banał zacznijmy od stwierdzenia, że „franczyzę kulturową” najchętniej ocenia się zderzając ją z oryginałem. Komiks Parowskiego/Polcha mierzony miarą Sapkowskiego jest z tego punktu widzenia casusem dziwacznym. Wydawałoby się, że spotkanie trzech istnych wcieleń sukcesu, młodych, przebojowych, pewnych siebie, podniesie ów sukces do trzeciej potęgi. Chyba, że nastąpi katastrofa, która przecież nie nastąpiła. Nie stało się nic gorszego niż to, czego fragment Parowski opublikował na 276 stronie „Małp Pana Boga” t.1 „Obrazy”.

W czerni i bieli mamy tam (tu jest już kolorowa, tym gorzej) planszę podzieloną statycznie, pion – poziom, na sześć kadrów, z których cztery to gadające głowy, w tym gadające głowy gołych bab. W równym rzędzie dymków szczeniackie „Chyba śnię… będą chciały z nami?”. Ani szczyt dynamiki to nie jest, ani nastroju nie buduje, choć w kontekście nie razi aż tak, żeby zaraz wydziwiać.

Co się w takim razie stało, że należny komiksowi zachwyt jakoś się nie objawił?

Próba udzielenia uczciwej odpowiedzi na to pytanie daje odpowiadającemu szansę przyjrzenia się samemu „Wiedźminowi” z żabiej perspektywy. Dokonania jego wstępnej sekcji. Co komiks, któremu wady nie pozwalają złożyć się w całość (nie jest przecież ani dobry, ani zły, ani przeciętny) powie nam o „Wiedźminie” Sapkowskiego.

Droga bez powrotu

„Droga bez powrotu”. Plansza doskonale leży w komiksie, a jednocześnie jest samodzielnym prawdziwym dziełem sztuki

Teraz, gdy możemy obcować z komiksem jako sześcioczęściową całością, doskonale linearnie, widzimy przede wszystkim, że skutecznie bronią się przed złą opinią dwie części: „Droga bez powrotu” i „Zdrada” (mimo opisanej nieszczęsnej planszy). Od czterech pozostałych różni je to, że są „wiedźmińskie” pozornie: „Drogę, z której się nie wraca” wykluczył z kanonu autor, a „Zdrada” nie zaistniała inaczej niż scenariusz. Między sobą łączy je zaś to, że są proste, jednowątkowe, że koncentrują się na malowniczej rozpierdusze, do której dodają, całkiem zgrabnie zresztą, szczyptę nadnaturalności, czarów i magii. Dalej jest już, co zauważono dość powszechnie, znacznie gorzej. Dlaczego? Skąd czytelnicze oraz krytyczne głosy zarzucające komiksom, przegadanie i brak „wiedźmińskiej magii”?

Wyjaśnienia warto zacząć od cytatu: „O nas, autorach tego albumu, powiem krótko – staraliśmy się, na ile to możliwe, być wierni literze i idei prozy Andrzeja, zarówno tam, gdzie musieliśmy go skracać, trawestować, jak i w tych miejscach, w których zapragnęliśmy coś do niego dopisać”.

Najwyraźniej coś tu nie zadziałało. Co jak co, ale Parowski skraca przecież jak nikt, a i trawestować mu się zdarzało i dopisywać (za zgodą) też. temu zawdzięcza swą sławę. W takim razie… co zawiodło? Czyżby odczytanie „litery i idei”?

No właśnie. Dziś, przyglądając się oryginalnemu „Wiedźminowi” w odbitym świetle komiksu jako franczyzy, widzimy bardzo jasno skazę na obrazie tak głęboką, że zniekształca sam obraz. Widzimy, że Parowski i Polch wyzwaniu „Wiedźmina” ewidentnie nie sprostali. Szukali „wiedźmina jedynego prawdziwego”… a takiego przecież nie ma.

Dopiero zamknięcie cyklu umożliwiło sformułowanie prawa, które nieskromnie chrzczę własnym nazwiskiem: „Dla każdego twierdzenia wypowiedzianego z całym przekonaniem o wiedźminie Geralcie jako kreacji literackiej prawdziwe jest twierdzenie wręcz przeciwne”.

Karta książki zgrabnie ilustrowanej

Zmagania z rozmawiającymi bohaterami Sapkowskiego czyli karta książki zgrabnie ilustrowanej

Rzecz w tym, że te wszystkie bardzo naukowo brzmiące określenia pojawiające się z nużącą regularnością ilekroć komuś przyjdzie do głowy coś o „Wiedźminie” napisać, oznaczają w istocie jedno: „Wiedźmina” literackiego nie da się zrestrukturyzować i uprościć – Parowski wspomina, niekryjąc podziwu, że z oryginalnego opowiadania konkursowego on sam zdołał wyrzucić cały jeden krótki akapit. „Wiedźmin” urodził się w formie najprostszej możliwej i taki też dorósł. Jest jak roztwór nasycony: powiedzenie, że zasadza się na „akcji” jest tak samo prawdziwe jak powiedzenie, że zasadza się na nudnym gadaniu, które jest tak samo prawdziwe jak powiedzenie, że na gadaniu owszem, ale wcale nie nudnym. Wiedźmin to także literatura mdławo sentymentalna i ostro erotyczna, poręczne kompendium technik militarnych, książka kucharska, podręcznik taktyki oraz „Chirurgia dla opornych”.

Jest na raz tym wszystkim… i więcej.

Odczytywanie literackiego „Wiedźmina” przez jego komiksową franczyzę pozwala też zrozumieć słowa franczyzodawcy, cytowane przez franczyzobiorcę: „Po co mi malowanie świata, skoro mam bohaterów, którzy ze sobą rozmawiają?”. I to nam mówi wszystko: bohaterowie Sapkowskiego istnieją tylko we wzajemnych interakcjach.  Każdy z nich, od samego Geralta począwszy, na przemykającym raz gdzieś na dalekim horyzoncie bobołaku, żyje dzięki temu, że ktoś jakoś na niego zareagował, a nie dlatego, że autorowi „tak wyszło”. Nikt też nie jest stały, dany raz na zawsze, skoro jego istnienie zależy od czyjegoś przypadkowego humoru… i okoliczności.

Z całą pewnością nie tak. Bo to inie Sapkowski.

Nie tak! Z całą pewnością nie tak!

Czy tę ulotność i to, co ukryte między słowami, dałoby się przełożyć na komiks? Zapewne tak, komiks jest narzędziem wystarczająco elastycznym, by – jak literaturą – dało się nim powiedzieć wszystko w każdy, a nie tylko najprostszy sposób. Ale do tego trzeba byłoby wyjść poza ten schemat, który autorzy opanowali do perfekcji i który wydawał się gwarantować im sukces. Drobne od niego odstępstwa, których wyraźnie próbował Polch, a które czytelnicy ocenili pochopnie, jako „rozmycie kreski” i „utratę pewności ręki” były właśnie tym, drobnymi odstępstwami. A potrzebna była rewolucja, na którą jeszcze nie przyszedł czas. I tu miejsce na uwagę drobnym drukiem: jeśli, choć „tylko” komiksem, czyni się odstępstwo od często cytowanych przez Parowskiego słów Karola Irzykowskiego o tym, że film nie powinien pożyczać od literatury lecz być owocem „osobnego natchnienia”, nie należy się z tym przesadnie spieszyć.

Bo gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy.

"Natchnienie własne"

„Natchnienie własne”

#

Nieoczekiwany zysk z franczyzy: pod warunkiem, że jest wystarczająco „własna”, daje ona możliwość zobaczenia w oryginale tego, co do tej pory pozostawało niewidzialnej lub trudnowidzialne. „Wiedźminowi” jako franczyzie jest za co być wdzięcznym. Aż chce się zakrzyknąć: „Jeszcze raz! Jeszcze raz!”.

I może ta prośba nie zostanie bez odpowiedzi? W wywiadzie dla wyborczej.pl, pytany o planowanego „Wiedźmina”, Tomasz Bagiński wypowiedział zaskakujące słowa: „To, co zawsze podobało mi się w wiedźminie najbardziej, to nonszalancka niezgoda na niegodziwość. Jest gdzieś wielka polityka, ścierają się siły i interesy różnych grup, ale naszego Geralta to nie interesuje. Liczy się pomoc konkretnej osobie, tu i teraz. Potwór terroryzuje wioskę? Trzeba zabić potwora, nawet jeśli osadził go tu jakiś wpływowy czarownik. Ktoś cierpi? Trzeba mu pomóc, nawet jeśli według jakiegoś metaplanu poświęcenie tej osoby jest niezbędne, żeby uratować tysiące innych. Poza tym Geralt to typowy Polak. Mówi: ‘Mnie to nie interesuje, ja się nie mieszam”. A potem i tak robi to, co trzeba’”.

Zderzone z „Sezonem burz” te słowa uderzają zaskakującą trafnością. Więc może dzięki Bagińskiemu znów uda się znaleźć w „Wiedźminie” to, czego jeszcze nie widzimy?

Oby.

Krzysztof Sokołowski

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Share

You may also like...