Cywilizacja upadła. Pozostawiła po sobie na wieczną rzeczy pamiątkę powracającą cyklicznie groźną zarazę, ruiny zamieszkane przez dzikie plemiona zdegenerowanych kanibali – potomków „młodych wykształconych z wielkiego miasta”, a także talany, czyli inteligentną krzyżówkę psa, kota i człowieka oraz coś, co „piorunem prostym” jak wiązka laserowa niszczy wszystko przypominające dzieło wyższej techniki, choćby był to odcinek drogi z utwardzaną nawierzchnią. Ludzkość jakoś jednak przetrwała, a że natura nie znosi próżni, w miejsce jednej cywilizacji technicznej wytworzyła różne, jakoś ze sobą współżyjące kultury: zaborczą i okrutną, tradycyjnie rycerską, kupiecko-bankowo-honorową jak z obrazka, anarchistyczno-pastoralną – jak z innego obrazka – i tak dalej. Trójka bohaterów, dzieciaków ocalałych z zarazy, wyrzuconych ze spustoszonego tą zarazą gniazda, dorasta swobodnie poruszając się wśród tychże kultur, z których każda jest dla nich obca i tak, sumując wiedzę i umiejętności, awansuje w hierarchii swego świata. Obserwujemy ów świat ich oczami, dowiadujemy się o nim tym więcej, im więcej oni sami są w stanie dostrzec, zrozumieć i zracjonalizować. Towarzyszymy im w procesie dorastania do społecznych funkcji odpowiadających ich niepoślednim talentom.
Przedwczesna śmierć autora przerwała tworzenie cyklu. „Sotnie Łysego Iwanki” funkcjonują samodzielnie i chyba dobrze się stało. Pozostawiają w przesyconym wonią lasów i czarnoziemu, czystym powietrzu nieistniejącej Ukrainy smętną nutę dumki, której nic już nie zagłuszy.
*
Fandom funkcjonuje na zasadzie stada osobników podobnych sobie jak cząsteczki planktonu przynajmniej pod tym względem, że wszystko, co od niego różne, osobne i własne zostaje ze stada wypchnięte, nawet jeśli mutacja jest ze wszech miar korzystna, a w dodatku budząca podziw urodą. I taki też los – wyautowanie – spotkał „Sotnie Łysego Iwanki”. Niby kandydowały do Nagrody im. Janusza Zajdla, ale zaraz potem zamknęła się nad nimi woda fandomowego bajorka. Nie pozostały po nich nawet malutkie fale. Bo też jeśli mierzyć miarą fantastyki, są „Sotnie…” dziełem nieszczególnie satysfakcjonującym. Brak im seryjnie produkowanych, a więc zwalniających z myślenia efektów specjalnych. Konsekwentnie stylizowany, wręcz muzyczny język, płynnie operujący pół i ćwierćtonami, i nimi relacjonujący po równi tryumfy oraz klęski, pozostaje wręcz niezrozumiały dla czytelnika operującego zasobem leksykalnym trzystu słów pod warunkiem, że ustawić je najwyżej po trzy w zdaniu i w przewidywalnej kolejności. „Postapo” istnieje tu śladowo, czytelnik wchodzi w fabułę w momencie, gdy po zawsze malowniczej demolce zostają tylko żałosne resztki i mętne wspomnienia. Pozostałości po „political fiction” są zbyt subtelne, by podrażnić kubki smakowe dobite do nieistnienia masową konsumpcją przemysłowo przyrządzanych hamburgerów z mikrofali, wszystkich na jedno kopyto, do przeżucia: tu są dobrze, tu są źli, a tu napierdalanka…, przetrawienia i zapomnienia.
No cóż, niech i tak będzie. Niech „Sotnie Łysego Iwanki” pozostaną ucztą tej, na razie jeszcze nielicznej, ale chyba jednak coraz liczniejszej mniejszości, która w fantastyce widzi coś więcej niż zawsze tę samą akcję, umieszczoną w dekoracjach zawsze z tej samej dykty, niedbale zamazanej w różne wzory. Niech pozostaną ucztą czytelników ceniących możliwość uwolnienia wyobraźni, puszczenia jej swobodnie, w nieznane, wejścia w obcy świat tak kusząco barwny, że barw tych trzeba się uczyć w locie, podczas lektury. Reszcie niech wystarczy nazwanie „Sotni…” „fantastyką nacjonalistyczną”, bo też najłatwiej jest rozpoznać w niej wyidealizowany, utopijny, naiwny obraz Ukrainy wolnych Kozaków osaczonej przez Moskwę, przez Rzeczpospolitą, muzułmańskich Turków i Tatarów, a nawet Szwedów, i lawirującą pomiędzy nimi tak, by zachować coś, co nie jest „państwem” lecz wspólnotą wolnych ludzi, organizującą się w momencie zagrożenia, by z jego ustaniem rozsypać się na samodzielne „ziemie”. Uprawa ziemi jest bowiem najwyższą wartością w świecie „Sotni…”… i odtrutką na wszystko, co może ściągnąć na świat przedstawiony truciznę nowej technokracji. Co jak co, ale „utopia” wyszła Danakowi doskonale i doprawdy nie jego jest winą, że dziś prostotę utożsamia się z żałosnym prymitywizmem.
Krzysztof Sokołowski.
I uwaga na koniec: spodobają się czy nie, „Sotnie Łysego Iwanki” są lekturą obowiązkową dla wszystkich autorów fantasy… tak, fantasy! A to dlatego, że Danak doskonale rozumie i doskonale pokazuje zasady walki w ulubionych przez fantasy „pseudośredniowiecznych realiach”. W aranżacji i opisie walk toczonych tylko bronią białą, łukami i kuszami, pieszo i ze skarbu wojownika – konia, Danak do dziś pozostaje niedościgniony. Tylko u niego idący do boju oddział ma rozsądną liczebność, prowadzi tabory i luzaki, organizuje służby pomocnicze, gońców, lekarzy, koniowodnych. Tylko u niego ze zwiadem idą geodeci na miarę tego świata, choć prymitywnie ale jednak próbujący sporządzić mapy ukazujące ścieżki, przeprawy, miejsca odpowiednie na obóz i na zastawienie zasadzki. Tylko u niego wojskiem są kuźnie oraz warsztaty rymarskie i siodlarskie, a umiejętnością nieocenioną jest dostępna niewielu sztuka sezonowania mięs i serów. I tylko u niego wódz, Łysy Iwanko, zdobywa sławę nie jednym „wielkim zwycięstwem” lecz tym, że tocząc szereg utarczek wojny podjazdowej, jakże irytująco rozpraszających płytką czytelniczą uwagę planktonu, odniósł zwycięstwo przy najmniejszych możliwych, zaskakująco niewielkich stratach własnych. Tylko to ostatnie otwiera mu drogę kariery dowódczej.
Kto ze zrozumieniem przeczyta „Sotnie Łysego Iwanki” Romana Danaka przy współczesnej fantasy (i jej reckach) będzie co chwila parskał śmiechem. To odświeżające doświadczenie, warte przeżycia. Śmiech to zdrowie.
Roman Danak, „Sotnie Łysego Iwanki”, Solaris 2018.