Mamy rok 1984. Od wydania „Carrie” minęło dziesięć lat. Oraz dziewiętnaście fenomenalnie kasowych bestsellerów autora – celebryty, któremu każda kropla atramentu i każdy skrawek papieru bez pudła zmieniały się w złoto. Wszystko wydawało się wskazywać, że lada chwila pojawią się potencjalnie kompromitujące podejrzenia, bo niezwykła płodność celebrytów zawsze je budziła… i budzi. Odłóżmy, proszę, na bok romantyczne opowieści o lekceważonym przez wydawców geniuszu, mszczącym się na wydawcach przez dyskretne, pod pseudonimem, lecz publiczne obnażenie ich niekompetencji. Pozostańmy przy faktach: Richard Bachman musiał zaistnieć. Gdyby nie zaistniał, lada dzień – lada godzina! – Kinga czekało stawienie czoła oskarżeniom o zatrudnianie ghost writerów. A w drugiej połowie lat osiemdziesiątych samo takie oskarżenie rujnowało reputację i do diabła z jakością dzieła. Lub brakiem tejże.
Trzeba przyznać, że King błysnął inteligencją. Przydzielił swemu alter ego dzieła specyficzne. Cztery pierwsze powieści Bachmana: „Rage”, „The Running Man” („Uciekinier”), „The Long Walk” („Wielki marsz”, polski przekład tytułu nie oddaje iście bachmanowskiej ironii Kinga, nazywającego mordercze zmagania dzieci „Długim spacerem”) i „Roadwork” („Ostatni bastion Barta Dawesa”) są przede wszystkim opowieściami o faulknerowskim „ludzkim sercu w konflikcie z samym sobą”. Opowieściami o ludziach i o tym, jak zły, brutalny świat odbiera ludziom człowieczeństwo. Wszystko inne to „mise-en-scene”. Elementy fantastyki dystopijnej na równi z elementami klasycznej powieści mimetycznej zastosowane zostały nie dla nich samych przecież, lecz dla wyodrębnienia z obojętnego tła bohaterów beznadziejnie zmagających się z wrogą rzeczywistością. Samo to stawiało Bachmana po przeciwnej do kingowskiej stronie barykady. Dodatkowo nieprzyjemnie złośliwy, a jednocześnie, o paradoksie, tak bogaty w swej oszczędności, wyrafinowanie literacki język Bachmana różnił się od kolokwialnej angielszczyzny Kinga na tyle, by szanse, że ktoś od startu rozszyfruje zasady tej gry, zminimalizować do nieistnienia.
Trzeba też przyznać, że King błysnął inteligencją po raz drugi: nie dał się ponieść dynamice własnej gry. Od Abrahama Lincolna wiedział, że „można oszukiwać wszystkich przez pewien czas, a część ludzi przez długi czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas”. Stworzył Richarda Bachmana z nader krótkim okresem połowicznego rozpadu.
„Chudszym” kazał mu się spektakularnie rozpaść.
„Chudszy” to nie tylko jedyny „kingowski” Bachman, to Bachman „kingowski” niemal demonstracyjnie. Nawet nie dlatego, że ma za bohatera kompletnego, totalnego, nie owijając w bawełnę nieznośnego dupka. Że Williama Hallecka można tylko znienawidzić od pierwszej strony, a potem nienawiść nieuchronnie wzrasta. Jak tu wykrzesać z siebie odrobinę nawet już nie sympatii, lecz choćby współczucia dla obrzydliwie opasłego krętacza – prawnika, rozjeżdżającego staruszkę, bo żona wybrała akurat ten moment, by zrobić mu dobrze? A później łżącego w zaparte, aż do nieuchronnego końca? Tak skrajnie egocentrycznego, że nie wahającego się zatrudnić kumpla – mafiosa i zamiast uporządkować nędzne życie, pragnącego tylko mścić się, mścić i mścić na wszystkich? Łącznie z żoną, bo to przecież jej wina, że robiła mu dobrze akurat wtedy, gdy…?
Cokolwiek to jest, z pewnością nie jest to Bachman, jakiego poznaliśmy, lecz raczej jego karykaturalna odwrotność. Kingowskie zaś, aż do karykatury, jest wykorzystanie elementu „nadnaturalnego”. Zaczyna się owszem, banalnie, od tak prostej, że wręcz prostackiej „cygańskiej klątwy”, ale potem – tak, oczywiście! – napięcie wzrasta. Aż do kanibalistycznego… nie, powstrzymam się przed spojlerami. Powiedzmy, że kanibalistycznego czegoś tak cudownie obrzydliwego, że budzącego podziw samą swą obrzydliwością. Nic tak dobrze, jak „Chudszy”, wraz z jego zakończeniem, nie usprawiedliwia wszystkich rzucanych Kingowi w twarz oskarżeń o zły, pardon le mot, smak.
A raczej nie usprawiedliwiałoby, gdyby nie kontekst. Sposób, w jaki Stephen King układa ohydy jedną obok drugiej i jedną na drugiej ze swobodą mistrza – architekta, tworzącego konstrukcję od której, choć nieznośna dla oczu, oczu nie sposób oderwać.
Bo „Chudszy” „się czyta”. „Chudszy” nieuchronnie podoba się „na misie”. Budzi bezrefleksyjny, instynktowny podziw, jaki czuje każdy z nas, stając wobec czegoś niemożliwego, a jednak dokonanego. Powieść, którą powinno się zutylizować ze specjalną troską po dziesiątej stronnicy, czyta się jednym tchem do dwieście dziewięćdziesiątej siódmej i pół.
„Chudszy” jest klasyczną literacką realizacją ludowej przysłowiowej prawdy: „Jak spadać, to z wysokiego konia”. King zdemaskował Bachmana pisząc antybachmanowską karykaturę samego siebie.
I musiał mieć z tego kupę frajdy. Bo Bachman walną w glebę z hukiem, od którego zatrzęsło się gmaszysko literatury grozy.
Krzysztof Sokołowski
photo (c)Katarzyna Czarnecka
[dla tego wpisu włączone są komentarze]