26
cze
2017

Stephen King straszy. „Carrie”, KOLEKCJA MISTRZA GROZY 4, Prószyński Media, Wydawnictwo Albatros, 2017.

Czwarty King w „KOLEKCJI MISTRZA GROZY” jest Kingiem chronologicznie pierwszym. Debiut otrzymujemy nieco, powiedzmy, nietypowo, bo już nieźle przygotowani na jego przyjęcie. Wiemy, że legenda rodzi legendę i nawet się temu nie dziwimy.

„Carrie”, wydana w 1974 roku, to istotnie legenda, lecz pozaliteracka. Słynie z tego, że jest czwartą książką pisarza… i to wcale nie najlepszą z czterech. Słynie z tego, że wydawcy odrzucali ją seryjnie z takim zapałem, że w pewnym momencie wylądowała według jednej wersji w ogniu, według innej, w śmieciach. W każdym razie – tu wersje się zbiegają – przed ostateczną „zagładą totalną” ocaliła ją żona autora. Z pewnością nie o to taki udział kobiet w literaturze chodzi dziś nie tylko feministkom, ale zanotujmy ten fakt jako ciekawostkę.

Legenda „Carrie” ciągnie się tak do ekranizacji Briana De Palmy z 1976 roku i na niej urywa. Nie powinna, lecz o tym na końcu.  

No dobrze, ale jaka jest w istocie ta „Carrie”? Zasługuje i na to, by stać się legendą literacką, czy też nie? Otóż nie zasługuje. Jest debiutem tak typowym, jak to tylko możliwe. Doskonale lokuje się w ówczesnych modach, płynie z prądem epoki. „Dziecko Rosemary” Iry Levina ukazało się w 1967 roku, „Egzorcysta” Williama Petera Blatty’ego w 1971. To te niezwykłe książki wyznaczyły trend. Dzięki nim literatura horroru ze ścieżki duchów i nawiedzeń skręciła w drogę zdecydowanie bardziej ludzką i artystycznie zdecydowanie bardziej nośną. King załapał się na przypływ, to wszystko. Nie dokonał tego nawet w jakiś zaskakujący czy wyjątkowy sposób. „Carrie” – opowieść o prześladowanej przez rówieśników dziewczynce, obdarzonej zdolnością telekinezy dosłownie wybuchającą tak gwałtownie, jak tylko można to sobie wyobrazić – ma oczywiście wiele zalet. Przede wszystkim tę, że pisarz znał szkolne życie od podszewki, więc warstwa obyczajowa tchnie autentyzmem, straszniejszym od nadnaturalnych strachów. Ale ma też wiele typowych debiutanckich wad. Choćby i tę, że klasyczną trzecioosobową narrację rozbijają zastosowane jakby dla podkreślenia „literackości” i stworzenia sobie alibi przeróżne wstawki i wtrącenia: wycinki prasowe, fragmenty policyjnych raportów, nawet protokoły pracy senackiej komisji specjalnej. I tu już rzemiosło zawodzi rzemieślnika (później) doskonałego: są one po prostu nieprzekonujące jako „autentyki”. Zbyt wyraźnie słychać w nich charakterystyczny timbre głosu autora. A pseudopamiętnik Susan Snell wręcz odrzuca. Zabrakło w nim nie tylko odrębnej stylistyki, lecz także mięcha na stylistycznym kośćcu. Jest zwyczajnie nudnym… monologiem.

Mimo to „Carrie” warta jest przeczytania i to nie dla legendy czy z błahej ciekawości. Warta jest przeczytania ze względu na to, co już łączy ją z dojrzałą twórczością Kinga. Na znaczący losy bohaterki swoisty tragizm, wynikający z konieczności postępowania wbrew sobie, wbrew swemu charakterowi, chęciom i upodobaniom. Carietta White – nazwisko co najmniej nieprzypadkowe – jest brzydkim kaczątkiem, to widzą wszyscy. Ale to brzydkie kaczątko nie rozwija się w brzydką kaczkę: nieśmiałą przeintelektualizowaną okularnicę, archetyp bibliotekarki, kobietę przez wszystkich lubianą i przez nikogo nie zauważaną. Nie rozwija się też w pięknego łabędzia, dla którego mężczyźni zabiją z miłości, przez którego kobiety zabijają z zazdrości. Nie, ta nieszczęśliwa dziewczynka po prostu wybucha jak granat, dokonując zniszczenia w gruncie rzeczy przypadkowego. W tym zniszczenia siebie. Jest bohaterką nieprawdopodobną, lecz dzięki sile kingowskiej prozy, choćby jeszcze niedoskonałej, fabularnie konsekwentną i czytelniczo zrozumiałą. To wielki komplement.

„Carrie” łączy z dojrzałą twórczością Kinga także coś, co dopiero powinno stać się legendą, a nie stało. Powieści tego autora układają się w przedziwną całość. Trudno przypuścić, by Anno Domini 1974 wiedział on dokładnie, co napisze przez następne lata, lecz… ano, spójrzmy. Randal Flagg oficjalnie pojawia się w „Bastionie” i w sumie, pod różnymi imionami, w dziewięciu powieściach. Czyżby istniał, już ukształtowany, w 1974 roku? Jeśli nie, skąd we śnie Carrie ten obraz: „Mama walczyła z szatanem i pokonała go. Carrie widziała to we śnie. Mama wymiotła go szczotką za drzwi; uciekał po Carlin Street, a jego roz­dwojone kopyta krzesały czerwone iskry na betonie?„. Skąd słowa „modlitwy”: „…uchroń nas od Złego, który na rozdwojonych ko­pytach krąży po ulicach, czai się na parkingach i w ciem­nych alejkach…„.

Przypadek? Czy to możliwe? Czy niemożliwe? Czy drzemie tu najciekawsza z „legend Carrie”, niesłusznie zaniedbana?

Kogo to ciekawi niech czyta, czyta, czyta. Mnie, tak.

Krzysztof Sokołowski

 

[dla tego wpisu włączone są komentarze]

Share

You may also like...