28
paź
2016

2in1 czyli Marcin Przybyłek family size: „Orzeł Biały” plus „CEO Slayer”

W kołach zbliżonych do kół dobrze poinformowanych szerzono oszczerczą plotkę, jakobym miał nigdy nie przeczytać „Orła Białego”. Szerzono także oszczerczą plotkę, że jeśli przeczytam, to go bezlitośnie schlastam, bo ten typ tak już ma i jest niereformowalny.

Obie te plotki okazały się prawdami góralskimi drugiej kategorii: „tyz prowda”. Przeczytałem, chociaż chyba jako ostatni (krytyk) w Tymkraju. I nie schlastam, wręcz przeciwnie.

Ale wręcz przeciwnie z zastrzeżeniami.

przybylek_02_orzel_cover

Od „Orła Białego” zwyczajnie się odbiłem. Być może miałbym problemy ze zdefiniowaniem, co mnie w nim tak nonszalancko potraktowało, gdyby nie to, że (na dodatek do całego Internetu jak długi, szeroki i płytki), opisało go wcześniej ode mnie całe moje otoczenie blogowe. Gusta blogowe znam, blogerów szybko nauczyłem się czytać jakby byli przezroczyści (nic łatwiejszego!), dzięki czemu lepiej potrafię teraz opisać moje wrażenia. Krócej i precyzyjniej.

#

Tak, „Orzeł Biały” czyta się doskonale, co u tego autora jest już standardem. Tak, Marcin potrafi tworzyć światy z porażającą wręcz dezynwolturą i możemy się tylko domyślać (jeśli chcemy, większość czytelników nie chce) ile wysiłku kosztuje to nawet TEGO pisarza. W każdym razie szwy w „światotwórstwie” „Orła…” widać tylko wtedy, kiedy autor chce je pokazać i to jeszcze jedna, bonusowa, można powiedzieć, przyjemność z lektury.

Tak, na kolejnych kartkach „Orła białego” żonglerka mnóstwem postaci różnych kalibrów i siły oddziaływania odbywa się z iście cyrkową zręcznością, jednocześnie artystyczną i kuglarską.

„Tak”, „tak”, „tak” przez 700 stron tomiska, bez chwili nudy. Wyczyn, który obserwować – sama przyjemność.

#

Nie, „koszarowy” – najuprzejmiej to określając – język „Orła Białego” nie odpycha i nie razi. Nie odpycha i nie razi nawet mnie, produkt pokolenia, w którym „kurwa!” to nie był przecinek. Uznaję to za część stylistyki. Spójnej i zrobionej więcej niż kompetentnie.

Nie, manifestacja tak zwanych „poglądów politycznych” absolutnie mnie nie razi, chociaż podobno akurat mnie powinna razić do kwadratu. To też jest część stylistyki, bardzo naturalnie wpasowanej w samą konstrukcję książki, która do bycia dziełem sierioznym i obiektywnym bynajmniej nie aspiruje.

Nie, nie jest to fantastyka, od której oczekiwałbym „czegoś więcej”. Kto tę fantastykę chce choć przez chwilę traktować poważnie, oczywiście może. Ale ja bym nie ryzykował. Zepsuje sobie zabawę.

#

A wiec co takiego odepchnęło mnie od „Orła Białego”, któremu do tej pory prawiłem wyłącznie komplementy?

Dwie rzeczy. Po pierwsze, jest ta powieść nieco zbyt ewidentną zabawą towarzyską. Dla kogoś spoza towarzystwa, jak ja, atrakcja zabawy nie istnieje. Zabawa jest fajna, jak długo nie przeszkadza w czytaniu. I o razu spieszę zapewnić: nie, nie przeszkadza. Na razie. Ale wszystkie zabawy mają pewne cechy wspólne. Można je zakończyć i rozejść się z miłym rauszem, można nie kończyć i schlać się do demencji, do zaniepokojonego zainteresowania ochrony. Na szczęście Marcin Przybyłek jest gospodarzem doświadczonym i zabawa, wierzę w to głęboko, dotrwa, pozostawiając po sobie miłe wspomnienia (także sąsiadów), co najmniej do typowego dla serii trzeciego tomu. Więc na razie wszyscy jesteśmy do przodu. Czy warto będzie ryzykować krytyczny czwarty? To już rozstrzygnie autor. Nie mnie o tym decydować.

#

Po drugie: największy błąd w ocenie „Orła Białego” popełniły Kroniki Nomady i jestem im za to egoistycznie wdzięczny, bo ustrzegły mnie od zwichnięcia kostki w tej dziurze,  w którą zdarzyło się im stąpnąć. Nie, z całą pewnością „Orzeł…” nie jest jakąś szaloną jazdą bez trzymanki! Tak jak szaloną jazdą bez trzymanki nie są wyczyny kierowców F1, jeszcze bardziej (pozornie) karkołomne manewry pozbawionych wsparcia elektroniki i fly-by-wire kierowców amerykańskiej serii NASCAR, czy cuda akrobatów na bmx-ach. Co widać, wystarczy bystrość oka i zaledwie odrobina wtajemniczenia.

Od pierwszych zdań – pastiszu sapkowskiego opisu „Bitwy pod Starymi Pupami”, sam w sobie będącego przecież pastiszem – przez didaskalia, do obecnego aż do siedemsetnej strony porozumiewawczego pomrugiwania to jednym, to drugim okiem, uważny czytelnik widzi, że jest radośnie manipulowany. Za kierownicą siedzi pełną gębą profesjonał, doskonale panujący nad pojazdem. I wywołujący dokładnie takie reakcje publiczności, jakie chce wywołać.

#

Na szczęście pisarskie, nieco zbyt oczywiste, obliczone „na bestseller”, zabiegi manipulacyjne – a imię ich w Krainie Bestsellerowej Fantastyki Polskiej jest: Legion – wydają się irytować tylko mnie. Jakoś trudniej mi o „willing suspension of disbelief”. To pewnie kwestia wieku.

Więc proszę potraktować nawet te mikre zastrzeżenia jako… zachętę do kupienia „Orła Białego”. Dla niego samego, oczywiście, ale z małą frajdą dodatkową: w czym ja się dziś mogę z tym nieznośnym pierdołą NIE zgodzić?

przybylek_03_orzel_slayer

 

O „CEO Slayerze” będzie krócej, choć też „przeciw”. Ale najpierw proszę mi pozwolić na krótki wstęp.

#

Otóż Marcin Przybyłek znany jest także z tego, że od czasu do czasu wrzuca na Facebooka swego rodzaju „manifesty ideologiczne”. Wydają się one denerwować głównie jego zwolenników podobnych poglądów: „Marcin, uspokój się!”, „Marcin, po co ci to?”, „Marcin, tracisz czytelników, lepiej pisz!”. Ja zaś, PISowski katotalib, ktoś z przeciwnej strony barykady (czy wręcz z innej barykady!) witam je zawsze z życzliwym zainteresowaniem. Jestem – i już na zawsze pozostanę – fanatycznie przekonany, że każde zdecydowane poglądy są lepsze od braku poglądów. Od światopoglądowego „mli, mli”. To mój jedyny fanatyzm

#

Wiedząc, do czego się zabieram, bo nikt z nas nie jest przecież tabula rasa, z tym przekonaniem czytałem „CEO Slayera”. Ostrzegano mnie, że „to nie to”, że to nie jest „prawdziwy Przybyłek” i że się rozczaruje. Nie, nie rozczarowałem. Może coś tam z czymś tam rzeczywiście nie całkiem się składa, ale nawet jeśli, wina, piszę to z pełną odpowiedzialnością, leży po stronie czytelnika.

Wystarczy przecież przestawić umysłową wajchę! Każdy z nas ma taką, tylko najczęściej zardzewiałą od nieużywania.

#

Proszę spróbować potraktować tę książkę właśnie jako jeden z licznych „statementów” światopoglądowych autora i proces lektury stanie się nagle jedną wielką, komfortową przyjemnością. Pod tym względem: korporacyjnej bezwzględności, z Marcinem zgodzi się przecież nawet najbardziej mu przeciwny „czytelnik ideologiczny”, a „czytelnikiem ideologicznym” fantastyki naukowej naprawdę warto być. Warto być zwłaszcza dziś, gdy na poziomie ponadnarodowym toczy się gra o oddanie nas pod czułą korporacyjną opiekę, redukującą do poziomu niewolników wszystkich: i „tych właściwych”, i tych „konserwatywnych, „prawicowych”, „katolickich”.

#

Proszę spróbować także, dla własnej satysfakcji, NIE czytać „CEO Slayera” jako powieści, choć formalnie jest to oczywiście powieść. Spróbować w wyobraźni domalować sobie do niego, każdy według swoich zdolności, komiksowe plansze i komiksowe kadry. Dorysować komiksowego Rodneya Pollacka, dzielącego fragmenty życiorysu z autorem, co jest akurat smaczkiem bardzo smacznym. Komiksowo ohydnych jego przeciwników, tych tłustych i tych wprost z siłowni. Kobiety piękne au naturel i pięknie wytapetowane. Te mądre, te głupie i te pośrodku. Plus pomysłowe gadżety, rekwizyty SF: facenety, holomaski i nieodłączny ezgoszkielet. Nie całkiem legalny wprawdzie, ale za to skuteczny, co w walce o życie jest, oczywiście, najważniejsze.

Proszę rozbić wyobraźnią skostniała strukturę, której Marcinowi nie udało się rozbić tylko za pomocą czarnych liter na białym tle.

#

I wtedy mamy komiks. O Superbohaterze. Taki komiks, który wszyscy znamy, który wszyscy kochamy i którego jesteśmy współtwórcami, każdy według swoich potrzeb i możliwości. Komiks, powtarzam, domagający się dziś kontynuacji, bardziej niż sławny (i osławiony klawiaturami blogerów) „Orzeł Biały”.

Jaka szkoda, jaka wielka szkoda, że Marcin nie dostał do „CEO Slayera” „sidekicka” w rodzaju – koniecznie! – Andrzeja Łaskiego: tego od pilipiukowskiego Wędrowycza i dziś od „Konigsbergu” Michała Gołkowskiego. Takie wsparcie: dynamit ołówka dodany do dynamitu pióra, wygładziłby kanty. Rozwiał wątpliwości. Utorował drogę kontynuacjom… a kontynuacje „Slayera” są jedynymi, które w ogóle uważam za potrzebne.

A także konieczne.

I uważam za konieczne dziś bardziej niż kiedykolwiek.

Krzysztof Sokołowski

[Dla tego wpisu włączone są komentarze]

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Share

You may also like...