Nie, to nie jest recenzja. To jest opowieść o odkrywaniu strasznej prawdy.
#
Jeśli ktoś kiedyś zada mu ulubione fejsbukowe pytanie: „czy polecasz Podlewskiego” LapsusC odpowie z pełnym przekonaniem: „tak, polecam Podlewskiego”. Polecam wszystkie „Głębie” Podlewskiego, nie napisane też. Polecam będąc przy zdrowych zmysłach, na własne ryzyko: satysfakcja gwarantowana albo zwrot kosztów. Lecz jeśli ktoś kiedyś zada mu fejsbukowe pytanie: „czy lubisz Podlewskiego” aaa… to nieco inna para kaloszy. „Lubić, nie lubić” to przecież kryterium ohydnie względne, zależne od humoru, od pogody i od gustów. A „Głębi” nie wolno poniżać subiektywizmem! Na to się Lapsus nie zgadza
Lapsus „Głębię” podziwia. Skrajnie obiektywnie!
Podziwia tak, że nawet rozgryzał ją pracowicie, póki nie rozgryzł.
O czym jest niniejsza historia.
#
Proces lektury nie bywa dziewiczy. Do książki siada się z bagażem wiedzy, w przypadku Lapsusa także wiedzy wyniesionej z takiej więcej entuzjastycznej recenzji Silaqui i takiej więcej entuzjastycznej opinii jego młodego, godnego zaufania przyjaciela, nazywającego publicznie „Głębię. Skokowiec” „wzorem metra w fantastyce”. Do przechowania w fantastycznym Sevres, czyli pośrodku środkowej półki regału „ze space operą”.
LapsusC dostał więc to, czego oczekiwał. Ale i tak więcej, niż zdołał przełknąć od pierwszego kopa.
#
Dostał na start nieskończoną pod każdym praktycznym względem Galaktykę, perfekcyjnie przykrojoną do jego wiedzy przeciętnego czytelnika fantastyki. Dostał też drugi – komplementarny – wszechświat tajemniczej Głębi, którą przemierzać można tylko za pomocą tajemniczego specyfiku (halo, halo, czy naprawdę nikomu to się z niczym nie kojarzy?). Oba te elementy pasują do siebie lepiej niż jak ulał. Nie widać tu innych szwów niż zamierzone, niezbędne i dekoracyjne. Niczego nie jest ani odrobinę za mało, ani odrobinę za dużo. Jest perfekcyjnie.
#
Ów nadświat, uniwersum, jak zwał tak zwał, pierwszego poziomu wypełniają światki, uniwersumki, jak zwał… drugiego poziomu. Planety, państwa, państewka, księstwa, królestwa, korporacje i organizacje, stowarzyszenia, związki oraz niezbędne w space operze benegesseritowe sekty. Elementy to tak heterogeniczne, wzięte z tak różnych porządków rzeczywistości, że powinien z nich powstać przeraźliwie niestrawny miszmasz.
Powstało zaś wyrafinowane danie kuchni przysłowiowo francuskiej. Przysłowiowo, bo w rzeczywistości tak perfekcyjna harmonia smaków nie ma prawa istnieć. Nie ma prawa istnieć Jeden Uniwersalny Smak. Ale się tym nie przejmuje i istnieje.
#
Niżej mamy struktury trzeciego poziomu: ludzi, subludzi, nadludzi, jeszcze nie ludzi, prawie już ludzi i prawie już nie. Lecących po skali od końca do końca, od idiot niekoniecznie savantów po informatyków – mentatów. I tu też flaworów jest jak w czipsach… a skutek jednaki: e pluribus unum. Patent byłby wart miliony
#
Po Oceanie Przestrzeni żeglują, jak na space operę przystało, łodzie, stateczki, statki i okręty grupowane we floty. Jest to kosmiczny marwoj perfekcyjny w tym sensie, że zarówno jednostki, jak i floty to zwyciężają, to są zwyciężane, niszczone lub zmuszane do ucieczki – w rytmie to geniuszu, to głupoty „kapitanów” – w sposób tak doskonale choreografowany, że nawet zaskoczenia okazują się przewidywalnie oczywiste.
Ich załogi są strukturami poziomu czwartego. No i – jakżeby nie! – prawidłowość powtarza się wręcz… hmmm… perfekcyjnie. Te zbiory od najnormalniejszych w świecie do najbardziej w świecie popapranych indywiduów tworzą optymalne pod każdym względem „unity”. Optymalnie skuteczne lub nie, zgodnie z wymaganiami optymalizacyjnymi fabuły. Równowaga zakłócana bywa zgodnie z nieskończenie precyzyjnym planem, wahadło odchyla się od pionu (by do niego powrócić) jak wahadło szwajcarskiego zegara. Poruszanego mechanizmem o precyzji nadludzkiej… i nieludzkiej, wliczając kukułkę.
#
A całą tę niemożliwą wielość w niemożliwej jedności poznajemy, stopniowo lecz nieuchronnie, z wielu punktów widzenia. Z wielu perspektyw. Tak wielu i tak różnorodnych, że choć sam zabieg nie jest niczym szczególnie oryginalnym, przy takim stopniu komplikacji po prostu nie mógł się udać. A jednak udał się… perfekcyjnie. I nawet o język opowieści, wielką słabość polskiej fantastyki, tu się człowiek podczas lektury nie potknie. Język niesie nas od początku do końca perfekcyjną falą – marzeniem surfera, we własnym perfekcyjnym rytmie, którego perfekcja wpędza w kompleksy sam heksametr.
#
W tym momencie Lapsusowi włączyły się dzwonki alarmowe. Nie, tak nie może być, to się nie zdarza, nie ma prawa. Lecz pewnie Lapsus błądziłby w ciemnościach do dziś, gdyby na właściwy trop nie naprowadziła go rzucona mimochodem przez Silaqui uwaga, że podobno są tacy, którym nie podoba się, że bohaterów „Głębi” nie da się polubić.
Było to jak olśnienie, choć rzecz jest w czymś o wiele większym od „lubić albo nie”. Bohaterowie „Głębi” mianowicie, światy „Głębi”, wszechświaty „Głębi”, wraz z narracją o nich, wymykają się wszystkim kryteriom nieperfekcyjnie logicznym. Są uczuciowo zerowe. Dokładnie tak, jak Lapsus napisał na początku, można je tylko podziwiać.
Więcej: nie można ich NIE podziwiać.
#
Problem „podoba, nie podoba” nie istnieje, bowiem dowolną książkę, jak dowolną dziewczynę (o dziewczynie będzie jeszcze mowa) lubi się – albo i nie – za jej odmienności od wzorca. Nieperfekcyjności, a jeśli ktoś woli: wady. Wyfotoszopowane cycki sobie, ale uczucia bogate i – nie da się ukryć – skomplikowane budzi ukochana dziewczyna dopiero gdy notorycznie, jakby z premedytacją, nie dokręca wieczka słoika miodu. Gdy tu ma troszkę za dużo, tam troszkę za mało, uśmiecha się krzywo i pozwala palić tylko w ogródku.
Ideał obiektywnej bezwzględnej doskonałości jest nieludzki. Człowiek nie jest w stanie osiągnąć doskonałości i wcale doskonałości nie pragnie, choć na widok niektórych żon bliźniego może mu się wydawać inaczej. Idealny porządek, harmonia, symetria i perfekcja w każdym calu jest natomiast środowiskiem naturalnym…
…tak, oczywiście, wszyscy to już odgadli.
#
„Głębi” nie napisał przesympatyczny wklepujący Marcin Podlewski lecz Marcin Podlewski – Sztuczna Inteligencja.
Przed którą, wzorem Lapsusa Calami, czapki proszę z głów.
#
I byłoby dojmująco smutnym, że to SI pisze literaturę wzorcową jak metr z Sevres, choćby „zaledwie space operę”, gdyby przy okazji nie okazało się dobitnie, że nie taka straszna SI jak się ją maluje. Że nawet najlepsza będzie dążyła do perfekcji w naśladowaniu człowieka z tak nieludzkim uporem, że się w końcu nieuchronnie wyłoży.
W tym szczególnym wypadku nasza SI uparła się postawić kropkę nad „i” w posłowiu. Opisuje w nim samą siebie w postaci archetypicznego chłopca w kwiecie, który z archetypicznym dziewczęciem w kwiecie spoczywa na wonnym sianku pod, jak mawiali romantyczni poeci, „czarną aksamitną kopułą niebios naszytą brylantami gwiazd”.
Dziewczę, którego archetypiczne intencje jasnymi czyni nawet artykulacja pyta, czy na brylantach tych gwiazd „jest życie”?
A chłopak w tym jednym jedynym na świecie momencie, gotowym w każdej chwili rozpłynąć się jak łzy na deszczu, nabiera szalonej ochoty… no na co, że LapsusC ośmieli się zapytać? NA CO???
Na napisanie space opery!!!
Jakiego człowieka byłoby na to stać? By porzucić kwiat dziewczęcia i aromaty, by pogonić wprost z sianka do najbliższego punktu dystrybucji w rozpaczliwym poszukiwaniu… „Fantastyki”!!!
No nie, nie… tak to może tylko SI.
Tylko.
QED.
Krzysztof Sokołowski
fotka do wpisu jest dziełem Silaqui, dzięki.