Okładka książki. Dzieło grafiki, pogardliwie, użytkowej. Dzieło rzemieślnika: oko, ręka i ile ma talentu – do wynajęcia i lepiej, żeby uczciwie zarobił te pieniądze.
Rzemieślnik nie jest artystyczny, nie jest „warsztatowy”. To znaczy może sobie artystyczny być, byle mu geniusz nie przeszkadzał w pracy.
#
Ktoś nieustannie wpieprza mu się w proces twórczy. Jest reklamiarzem towaru: towar ma się sprzedać. Trzeba dorysować walkę potworów albo wikingowi na śniegu w futrach (i koniecznie rogach) babę z gołym cycem? Dorysuje. Ma być krew i flaki, bez tego Empik nie przyjmie? Walnie siną i czerwoną plamę, po czym dzielnie weźmie głosy krytyki na klatę.
Co ma zrobić, zrobi. Czasami, jak Tomek Maroński, tak dobrze, że zamiast brać na klatę odbiera dyplomy. I to nie byle jakie, nie za byle co.
Ale bywa, że zdarza się cud. Że przy wszystkich ograniczeniach zawodu – a może dzięki nim, kto wie? – grafik trafia w sedno, o którego istnieniu nie wiedział ani on, ani nikt. Omija wszystkie etapy „produkcji” książki, by dotrzeć wprost do serca i duszy pisarza, któremu dorobek i najbardziej bezwzględny z sędziów, czas, już niemal dał prawo do przydomku „Wielki”. Poznaje go lepiej, niż gdyby go znał i mógł zapytać, dlaczego „zrobił coś” tak, a nie inaczej.
Dlaczego tak, a nie inaczej, Brian Aldiss dowiedział się od swego polskiego ilustratora, Tomasza Marońskiego. Przedtem NIE WIEDZIAŁ, teraz wie.
Przypuszczam, że od momentu tego wyznania Aldissa Tomkowi lżej znosi się dorysowywanie Wikingom bab, gołych cyców i flaków. Zwłaszcza, że pisarz i jego grafik w końcu jednak się spotkali. Po wszystkim, w Nidzicy.
A oto i wyznanie. Głos ma Brian Aldiss:
„’Non Stop’. Ta powieść liczy sobie prawie pięćdziesiąt lat. Miała dwadzieścia lub więcej wydań, wliczając przekłady. Uprzejmi wydawcy wysyłają mi obrazki, których zamierzają użyć na okładki. W przypadku „Non Stop” wszyscy graficy koncentrowali się za tym, co na zewnątrz. Takie bardzo typowe wyznaczniki: wielki statek kosmiczny, zasłonięta pokrywą chmur planeta.
Nowa okładka do wydania polskiego jest uderzająco inna. Komputerowy obraz, stworzony przez Tomasza Marońskiego, pozwala nam spojrzeć w głąb statku. Ukazuje moment, kiedy Complain przypadkowo zwija zasłonę i widzi… więcej, ogarnia w zdumieniu Prawdziwy Świat, wielką planetę i jej księżyc. W tym momencie Complain dostaje w darze cały Kosmos. Staje naprzeciw swej rzeczywistości. Poznaje swoje wielkie coś.
‘Nic wielkiego. Drobna rzecz – twarz Laur opromieniona słońcem’*.
Pamiętam, jak wystukiwałem te słowa. Dla mnie też było to „wielkie coś’. Jakby piorun uderzył z jasnego nieba. Obraz Marońskiego – szukam właściwego słowa – ODMIENIŁ mnie nie do poznania. Nieszczęśliwe dzieciństwo odebrało mi coś, część mojej psychiki oddzieliłem obronnym murem. Tę część teraz odzyskałem.
Już nie czułem, że za wszystko muszę przepraszać. Nareszcie w pełni zrozumiałem, dlaczego ten moment był w tej książce taki konieczny, ukrywając jednocześnie swą prawdziwą naturę. Dzięki obrazowi Marońskiego stałem się całym sobą. Wstrząs, objawienie, czyste szczęście… tego nie da się opisać słowami. Poczucie straty: wiedza, że byłem niechciany, że w chorobie wysłano mnie z domu, właśnie to skłoniło mnie do pisania science fiction. To była moja wszechogarniająca metafora. Byłem, choć zapewne tylko w części, świadom, że otoczenie rodzinne w którym dorastałem nie wyglądało tak, jak je widziałem”.
Tekst i przekład: Krzysztof Sokołowski.
*przekład Marek Wegner.
[Dla tego wpisu włączone są komentarze].