Fantastyka na legendach stoi, legendami się podpiera. Tak, nasza fantastyka udaje tylko, że istnieje naprawdę: ta wieczna wspólnota twórców i odbiorców, prokuratorów i oskarżonych, a także zabaw, igraszek i śmiertelnie nudnej powagi. Ale udaje tak dobrze, że wydaje się być zdrowa jak koń i płodna jak karaluchy.
Fantastyka żyje plotką o mainstreamie. Bez niej, czym by była?
#
Plotka głosi na przykład, że my jesteśmy, a mainstreamu nie ma. Okej, głosi plotka, był, ale kiedyś. Taki mieliśmy klimat, że ONI bujali w obłokach Literatury Wysokiej, poruszali się z naturalnym wdziękiem w świecie eleganckich hardcoverów i slickowych magazynów, MY zaś, biedni, brnęliśmy w świecie z błota magazynowej pulpowej tandety. W deszczu i pod wiatr tanich pulpowych paperbacków. Pracowicie wysmarkując chroniczny katar.
Ale klimat ma to do siebie, że się ociepla. Kiedyś było kiedyś, co było, a nie jest, nie patrzymy w przeszłość. Przecież dziś nasze są hardcovery i slicki. I tłumy na tym, co kiedyś było nędznymi trzycyfrowymi konwentami. Dziś MY walczymy w pierwszym szeregu o wszystkie sprawiedliwości cywilizacji kolorowego człowieka i niech ktoś śmie nam powiedzieć, że nie!
Jesteśmy my i nie ma nic więcej. Wartego wspomnienia.
#
Plotka jest skłonna do ustępstw. Plotka wie, że w plotce jest wyłącznie część prawdy. Że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Plotka dopuszcza możliwość że, gdy siądziesz choć trochę wyżej, to może nawet dostrzeżesz ślady mainstreamu w krajobrazie?
Ale, ale, ale… spoko! Przecież MY żyjemy, a ONI tylko udają, że żyją. To MY potrafimy utrzymać się „z literatury”. MY mamy Tolkiena i „Harry Pottera”, i „Grę o tron”. MY mamy „Wiedźmina” i „Pana Lodowego Ogrodu”, a ONI wiszą na budżecie doprawionym wszechobecnym kolesiowskim nepotyzmem.
MY jesteśmy i solą ziemi, i plonem stukrotnym z niej zebranym. Jesteśmy my i prawie nic więcej. Wartego wspomnienia.
#
No i fajnie, coś mamy ustalone. Jest dolina i to jest nasza dolina. Odpowiadająca żywotnym potrzebom. My tą doliną otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie, mówimy, to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo!
Rządzimy w dolinie i nikt nam nie podskoczy. Jest fajnie, przytulnie, jest słonko i piąte piwo. Tu mi ciepło, tu mi dobrze, tu się będę rozmnażać.
W depresji maniakalnej to się nazywa faza manii.
#
Hej, posłuchajcie mnie! – wrzeszczy konkurencyjna plotka, kiedy już dorwie się do głosu. Przecież wzgórza mają drugie strony, a po drugiej stronie wzgórza trawa jest zawsze zieleńsza! Nie mainstreamowa aby? Tego mainstreamu, co go nie ma? Tego, co ma NIKE i „czas antenowy”, i klakierów od pyty, i autorytet? I rozpoznawalność na ulicy, a nie ogrodzonym terenie, za biletami, jak w ZOO. W którym i tak na pięć tysięcy zwiedzających rozpozna nas może pięćdziesięciu wyłącznie dlatego, że mamy gołe czerwone tyłki. Podczas gdy całą resztę tych „normalnych” klientów mainstreamu wabią inne, estetycznie osłonięte: tylko tak, by jak najwięcej było widać.
Oho! – i to już nie plotka – nadchodzi faza depresyjna fantastyki.
#
Faza depresyjna fantastyki to ta, w której dla nazwania przykładu prawdziwej kariery pisarskiej trzeba wymyślić termin „postfantasta” i to w tym „post” zaklęty tkwi sekret „prawdziwej literatury”. Nawet w fazie maniakalnej NASI nie mają u NAS lekko, ale w depresyjnej to dosłownie wdeptuje się ich w pop: Żwikiewicza i Baranieckiego, Wnuka-Lipińskiego i Parowskiego, Maję Kossakowską od „Upiora Południa” i Jarka Grzędowicza od opowiadań, a całkiem ostatnio takiego na przykład Pawła Ciećwierza. Wdeptuje się ich z całą fantastyką w ten „pop”, który ugrzązł w fazie depresyjnej i mu z tym och, jak dobrze. Który z fazy depresyjnej zrobił cnotę. Pop równany z szajsem – którym pop nigdy nie był – i twierdzący ustami swych chwalców, że szambo pod inną nazwą pachnie jak róża, jeśli nie bardziej.
Można tylko się cieszyć, trzeba tylko się cieszyć, gdy po drugiej stronie wzgórza kogoś z naszych nobilituje stypendium, unijna dotacja lub choćby merc – byz gwiozdy ni mo jozdy – byle z białymi oponami.
#
Huśtawka nastrojów: to upswing i lecimy w niebo, to downswing ryjemy w piach. Choroba stała się normą.
ONI, mainstreamowcy, przyznają nam prawo do istnienia tylko, kiedy wydalimy z siebie jakiś wyjątkowy obciach, MY, fantaści, przyznajemy IM prawo do istnienia tylko, kiedy wydalą z siebie jakiś wyjątkowy pikantny skandal. Milutka, cieplutka, papuśna rutynka. Mająca tę kolosalną zaletę, że zwalnia od podejmowania jakiegokolwiek wysiłku, przede wszystkim intelektualnego. Przecież wiadomo, że najgorzej z tym wysiłkiem. Bezrękiemu przyszyć rękę, a obleje się wrzątkiem z czajnika. Kalece na wózku transplantować nogi, a będzie się przewracał i jeszcze mu rentę zabiorą. Więc na wszelki wypadek lepiej siedzieć cicho w mojej chacie z kraja, uprawiać swoje poletko, nie wychylać się i nie huśtać łodzią.
#
W sumie faza maniakalna jest przecież taka fajna! W fazie maniakalnej MY wszyscy jesteśmy Schwarzeneggerami, także intelektu, a jeśli kogoś gnębią wątpliwości, pod ręką ma zawsze tę krew NASZĄ, fandomu: piąte piwo.
#
W sumie faza depresyjna też jest przecież taka fajna! Na fazę depresyjną pomaga transfuzja fandomowej krwi, owszem, a poza tym tak dobrze od czasu do czasu potarzać się w kompleksie niższość. To daje kilka punktów za naturalną, pełną wdzięku skromność. Bardzo cenioną – u NAS, przez NICH. Może ściągnie nawet na któregoś z NAS ICH przelotne spojrzenie?
Że co, że lekarstwo? A na co komu potrzebne lekarstwo, nawet jeśli jest na wyciągnięcie ręki. I nawet jeśli nie jest to, ściśle mówiąc, lekarstwo.
#
„Fantastyczny atlas Polski” Pawła Dunin-Wąsowicza nie powstał po to, żeby coś leczyć, lecz po to, by usystematyzować pewien stan wiedzy według pewnych ścisłych kryteriów. Jakiej wiedzy i jakich kryteriów chętny dowie się od Bartka Biedrzyckiego, w związku z czym czuję zwolniony się z opisu walorów. Niemniej „Atlas…” leczy, choćby był to skutek uboczny jego zażycia.
Czy też raczej, jak to książka, która niczego nie dokona sama, chcącym się podleczyć wskazuje sposób kuracji. Przez zadanie – choćby tylko sobie – pewnych istotnych pytań.
#
Co by było, gdybyśmy zamiast nazwiskiem wielkiego i czcigodnego, ale dziś kompletnie nieczytelnego jak cała jego epoka pisarza, NASZĄ nagrodę literacką nazywali, powiedzmy, Słonimskim czy – od prekursora „fantastyki socjologicznej” – Witkacym?
Co by było, gdybyśmy naszą najpopularniejszą nagrodę czytelniczą zamiast nazwiskiem kabareciarza, przeuroczego, ale o poziomie literackim zero nazwali, na przykład, Wnukiem-Lipińskim (no fakt, utrudniałoby to promocję marki) albo nawet – tak! – Konwickim, tym od „Małej apokalipsy”?
Co by było, gdybyśmy zaczęli badać legendy? I na przykład tę o bohaterskiej walce naszej SF „z komuną” oprawili w odpowiednie ramy? W tym ramy zakreślone przez wspomnianego Edmunda Wnuka-Lipińskiego?
Co by było, gdybyśmy „pograniczem” nauczyli się nazywać literacko wysublimowanego „Upiora południa” Mai Kossakowskiej-Grzędowicz? A nie byle co i wszystko, dowolnie, marketingowo czyli jak leci?
Co by było, gdybyśmy „postfantastą” uczynili raczej Jacka Inglota, tak swobodnie czującego się po obu stronach wzgórza, że wręcz nie zauważającego grzbietu, a nie kardashianów literatury, znanych z tego, że są znani? Z arcydzieł takich jak „pierdol się Polsko!”.
Co by było…
#
Co? A może to, że wówczas okazałoby się ku wszystkich wielkiemu zdumieniu, że nie ma ICH i NAS? Że jest jedna rzeka, której prąd w środku jest tu szybszy, a tam wolniejszy niż przy brzegu. A przy drugim brzegu może nawet fragmentami – a co, wolno mu! – płynąć w przeciwnym kierunku.
Że jest jedno morze, w którym fala górą płynie do plaży, a dołem od plaży i dzięki temu woda bardzo zadowalająco się miesza.
I tylko z boku wymazane tłustym smarem dzieciaki zjeżdżają z super zjeżdżalni do oleistego bajora, czemu przyglądają się iście młynarscy tłuści tatusie, obficie zaopatrzeni w rozwodnionego Heinekena z sąsiedniego baru pod namiotem. Ani ICH, ani NASI. Swoi właśni.
#
Ach – powie ktoś jakże słusznie – ale przecież w „Atlasie…” nic o tym nie ma! No nie ma. Nie wprost. Można to znaleźć tylko myśląc, jeśli ma się chęć i ma się czym. No i ma się motywację.
I w tym największy problem, w motywacji – ten, co z każdą chorobą, taką depresją maniakalną na przykład. Za dużo ludzi i za wiele pieniędzy zainwestowano w chorobę, by ją teraz leczyć. Zabijać kurę, znoszącą złote jajka w gotówce i punktach autorytetu.
Więc jeśli nawet ktoś wykupi skład i prawa, i wyda powtórnie „Fantastyczny atlas Polski” – dziś to biały kruk – z pewnością nie będzie nim nikt związany z fantastyką.
Krzysztof Sokołowski.
[dla tego tekstu włączone są komentarze]