O rany, jaka to przydatna, jaka potrzebna, jaka niezbędna książka!
Rodzi się człowiek bez trzech palców lewej ręki. I nawet nie wie, że jest wybrakowany. Żyje sobie bez nich normalnie. W normalnym życiu wcale mu nie przeszkadza, że czegoś tam ma mniej. A potem, nagle, te palce mu przyprawiają i człowiek dowiaduje się, że jednak. Że tego i owego nie mógł i to wcale nie taka bagatela! Człowiek nie mógł na przykład jednocześnie dłubać w uchu i satysfakcjonująco drapać się po głowie. Nie mógł jedną ręką jeść, w drugiej trzymając książkę – co za strata czasu, jaka frustracja! Tłumaczył „Marvin ujął jej dłoń, jednocześnie niezręcznie przygładzając PALCAMI rozwichrzone włosy” – i biedak nie wiedział, co tłumaczy.
Teraz wie. Wreszcie.
#
„Światy polskiej fantastyki” mają dwie kolosalne zalety. Po pierwsze, zawierają mnóstwo świeżej, tzw. (lecąc blogerką, o blogerce za chwilę) „aktualnej informacji”. W swej podziwu godnej skrótowości, „ekonomii objętości”, są idealnym przewodnikiem po polskim fantastycznym googlu. Którego nie ma, a od czegoś trzeba przecież zacząć. Potrzebujesz, człowieku, ubrać szkielet faktów w mięso interpretacji, sięgasz po zawarte w tej książce „słowa kluczowe”. Nazwisko, które okopało się akurat „na końcu języka” i ani rusz dalej. Tytuł, w którym pamięć przestawiła ci to jedno najważniejsze słowo.
Teraz przynajmniej jest się od czego odbić. Jeśli ktoś nie docenia tej zalety, to nigdy się poważnie fantastyką w Polsce nie zajmował i może już niech lepiej nie próbuje.
#
Po drugie, „Światy…” jak ognia unikają wartościowania. Dzięki ci, Panie Autorze, za ten odważny pomysł, dzięki za jego realizację – z żelazną konsekwencją. Bo dzięki temu fantastyka polska objawia całe swe nieoczekiwane bogactwo. Korewicki, świetny odwrotnie proporcjonalnie do popularności (nie on jeden) Maciej Żerdziński, Witold Jabłoński – pisarze łatwi do zapomnienia – istnieją tu na równych prawach z ikonami przeszłymi i teraźniejszymi. Z Grzędowiczami, z Kossakowskimi, z Sapkowskimi, których zapomnieć nie sposób, nawet gdyby się chciało. Tylko na kartach takiej książki Żwikiewicz na pełne prawo dobrosądziedzkiego współistnienia z Ziemiańskim od „Achai”, a oni obaj z Pilipiukiem i Piekarą.
Co inteligentniejszych omawiaczy polskiej fantastyki, czyli blogerów, którym krytyka oddała władzę bez bitwy, może to nawet zachęcić do rozszerzenia horyzontów myślowych… jeśli takie horyzonty w ogóle posiadają.
#
Z drugiej strony… „Postęp jest jak stado świń. Z faktu istnienia tego stada wypływają rozliczne korzyści. Jest golonka. Jest kiełbasa, jest słonina, są nóżki w galarecie. Nie ma co tedy nosem kręcić, że wszędzie nasrane”.
A nasrane, jest, owszem, wspomnieć o tym wypada… ale wypada w kontekście. Tym już opisanym, a także tym, że podjęta przez Sedeńkę próba jest pierwszą i musi być jakoś kaleka.
#
Po pierwsze: język. Wojtek, który na co dzień swobodnie, wręcz z dezynwolturą posługuje się piękną literacką polszczyzną tu, w druku, jakby o niej zapominał. I nagle pojawiają się skądś żenująco blogerskie „klimaty pozytywne” i „negatywne nastawienia”. Blogerstwo owszem, nie uniknie stosowania i kalek (we wszystkich znaczeniach tego słowa) językowych i słów o możliwie najbardziej rozmytych znaczeniach. Funkcjonalny zasób jego polszczyzny wynosi przecież z tysiąc słów, z których połowy tak czy inaczej nie rozumie. Ale żeby Sedeńko? Nawet w pośpiechu?
Do poprawki.
#
Po drugie: autorowi nie udało się do końca uniknąć pokusy „przekładania z szuflady do szuflady”. Po co komu rozważania, czy coś tam to „jeszcze” space opera”, czy już „military SF”? Od czego to zależy? A od tego przecież, czy bije się czterdziestu w kosmicznej spelunie, czy czterystu w kosmicznych koszarach.
Po jaką cholerę dzielić włos na czworo akurat w tej książce, która hasłami powinna operować wyłącznie hasłowo?
#
Po trzecie: arbitralność doboru. Z czegoś trzeba było zrezygnować, coś trzeba było przyciąć do wymagań „formatu ‘Światów…’”. Kryteriów przycięcia każdy może się dowolnie czepiać, niemniej… Niemniej brak „świata Danaka” z „Sotniami łysego Iwanki” boli – to zapomniany świat wyjątkowej oryginalności. Dlaczego nie ma u Sedeńki dwóch współczesnych światów zmysłowych, dotykalnych, skończonych, pełnych lecz nieprzepełnionych, światów o wielkiej, nieodpartej sile – można tak przecież powiedzieć – oddziaływania? „Mgławy” Ciećwierza (dwa tomy powiązanych ze sobą opowiadań) i „Świata Zbierzchowskiego (powieść i opowiadania)? A jest do bólu banalny świat Michała Cholewy? OK, dwaj pierwsi nigdy nie będą w gustach miliarda much, ale obaj – Zbierzchowski bardziej, ale obaj – mają już, niemal znikąd, znaczący „cult following”.
Zresztą żeby nie było, że znów obsesyjnie czepiam się Cholewy – świat „Głowy Kasandry”, zaledwie dłuższego opowiadania, jest z woli jego twórcy przekalkowany z dziesiątek boleśnie banalnych „postapo”, a o wielkości „Głowy…” decyduje akurat konstrukcja bohatera. Teoretycznie należałoby więc raczej przedstawić Baranieckiego „Gwiezdnym kupcem” – tam przynajmniej świat faktycznie jest. A że to opowiadanie z gry? Jeśli z automatu skreślamy opowiadania z gier, won z „Wiedźminem”!!!
#
Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości: to ostatnie zdanie to oczywiście żart.
#
Jedno i drugie, takie pochwały i takie „nagany”, wynikają z boleśnie prostego faktu: „Światy…” są klasycznym pierwszym podejściem. Mają zalety dzieciństwa i nieuchronne wady dzieciństwa. Powinny być klasycznym „work in progress”, pracą bez założonego końca.
LapsusC już widzi ich kolejne, właściwe wydanie w formie… eleganckiej teczki. Z „biogramami światów” jako wkładanymi do niej zszywkami. I co roku, „na Nidzicę” (albo i któryś spęd, jeśli bardziej się to opłaci) niech koniecznie przychodzi kilka kolejnych zszywek. W miarę potrzeby. Oby jak największej potrzeby.
#
Bo jedno jest niewątpliwe – potrzeba.
Wojtek, dzięki raz jeszcze za tę świetną, lecąc blogerką, „próbę jej wstępnego zaspokojenia”.
Krzysztof Sokołowski