Lapsusa culpa. Maxima culpa, że ten zamówiony tekst przeleżał miesiące u zamawiającego. Że postarzał się i zdechł nim go Lapsus odebrał „wydawcy”. Kolejny „zajdlowski shitstorm” też zdechł, zdechło „2049” Cichowskiego, jego bezpośrednia przyczyna: wanit na liście kandydatów „do Zajdla”. No dosłownie horror i cmentarz.
Ale pewne problemy pozostają aktualne i nawet ciekawe niezależnie od tego, czy się o nich mówi teraz, czy powie kiedyś. Na „kiedyś” ta powtórka z Internetu będzie jak znalazł.
#
Protesty zajdlowskich legalnych kandydatów – w swej naturze budzące lapsusowy uśmiech politowania – u innych wzbudziły podziw dla intelektualnej (ha, ha) przenikliwości i nawet cywilnej (ha, ha, ha) odwagi protesterów. I tak wanity (zjawisko powszechne, zasługujące na nazwę spolszczoną, którą będę się posługiwał) przebiły się na pierwszą linię walki. Gdzie je… rozstrzelano. A przynajmniej spróbowano rozstrzelać.
Nie ma tak, by jakaś „gównoburza” coś kiedyś wyjaśniła, „gównoburza” i wyjaśnianie to pojęcia wzajemnie się wykluczające. Ale każda burza jakoś tam odświeża powietrze. Po burzy jakoś łatwiej się oddycha. Skorzystajmy więc z okazji, bardzo proszę zaczerpnąć powietrza w płuca i…
#
…i spróbować przyjrzeć się wraz ze mną powtarzanym do znudzenia zarzutom, które mają wanity zdyskwalifikować, przynajmniej w porównaniu z systemem wydawniczym powszechnie obowiązującym, uznanym za wzorcowy. Zesłać w piekło nieistnienia, gdzie (podobno) jest ich miejsce.
#
Zarzut pierwszy to ten, że wanity „żerują na słabej psychice debiutantów” marzących o zaszczytnym tytule pisarza, a go niegodnych. Co też należy im koniecznie uświadomić, aby oszczędzili sobie rozczarowań i wydatków. Na zarzut, ze wanity „żerują na marzeniach” mam dwie odpowiedzi. Pierwsza skierowana jest do przeważających w gronie rzucających kamieniami liberałów, skadinąd jakże chętnych do przyznania każdemu prawa do swobodnego szkodzenia sobie jak mu się podoba pod warunkiem, że nie szkodzi innym. Kto wam dał, liberałowie, prawo do zabraniania komuś spełnienia marzeń, jeśli ma na to środki zdobyte zgodnie z prawem? Chce ktoś wydać sobie książkę i za to płaci? W najgorszym razie robi dokładnie to, co skuszony reklamą jeleń w każdym z nas, kupujący do niczego mu niepotrzebny telewizor z wifi, androidem i ekranem niemieszczącym się na ścianie pokoju. Dla towarzystwa najnowocześniejszemu, najszybszemu kompowi z reklamy, używanemu następnie do celów, przy których nie wysili się lapek za pińset. Chcecie ratować ofiary wybujałych marzeń, macie kogo, w tym siebie. Ofiar, takich jak wy, jest z pewnością więcej niż klientów wanitów, których ta przygoda może (choć nie musi) nauczyć choćby gramatyki, czego z pewnością nie nauczy ani telewizja, ani fejs.
#
Odpowiedź druga bliższa jest życiu wydawniczemu, a dotyczy powszechnego potępiania wanitów za głoszenie, że w ramach spełniania marzeń dokonują tego, czego nie dokonują inni: umożliwiają debiut. Tylko, że to jest prawda, a w każdym razie twierdzenie bliższe prawdy niż większość sloganów reklamowych. Uczciwie pisze o tym Andrzej Pilipiuk, który z pewnością zna się na rzeczy w „Ideał sięgnął bruku…”. („Okres ostrego kryzysu na rynku książki sprawia że bardzo trudno dziś o debiut”). Z takim pewnym brakiem logiki pisze o tym Marcin Zwierzchowski, skądinąd też przecież znający się na rzeczy. („Skąd cały czas biorą się nowe nazwiska? Przecież Krajewski, Miłoszewski, Szostak, Dukaj czy Witkowski musieli gdzieś debiutować!”).
Otóż to, że w ciągu kilku lat zadebiutowało kilku autorów oznacza ni mniej ni więcej tylko tyle, że szansa debiutu jest MNIEJSZA od szansy skasowania kumulacji w Lotto! I znów, mamy do czynienia z sytuacją, w której wanity odsądza się od czci i wiary za reklamę, której można zarzucić przesadę, ale nie mówienie nieprawdy. Doprawdy, czy nie słuszniej byłoby wojować z Claudią Schiffer bo nikt się do niej nie upodobni kupując niemiecki samochód?
#
Zarzut drugi, tylko na pozór nieco trudniejszy do obalenia jest taki, że wanit „bierze od autora pieniądze za wydanie książki” podczas gdy normalne wydawnictwo po bożemu „płaci autorowi za wydanie książki”.
Na pierwszy rzut oka wygląda to właśnie tak, ale intuicja powinna podpowiedzieć wszystkim głoszącym powyższą góralską prawdę trzeciej kategorii, że wydawnictwo, nawet najbardziej klasyczne i profesjonalne, nie jest instytucją charytatywną, funkcjonującą dzięki datkom i procentowi odpisu podatkowego. Wydawnictwo „tradycyjne” funkcjonuje dochodowo, bo każe autorowi, debiutującemu i jakiemukolwiek innemu, zapłacić, tylko to robi znacznie cwaniej. Wanit operuje czystą transakcją gotówkową: jest usługa, jest cena za usługę, płacisz i masz. Wydawnictwo, podpisując umowę, na mocy której przejmuje własność aspekt materialny tekstu autora, działa jak bank, udzielający kredytu pod nieruchomość. Szacuje wartość książki, po czym wypłaca jej twórcy kolejne „transze” procentu tej wartości, odejmując sobie za „koszty wydania”, zapłacone z góry, jak w wanicie.
Bo książka, panie i panowie, choć niewydana, ma przecież swą oszacowaną wartość! Jak ma ją mieszkanie na piątym piętrze bloku, na które bank właśnie dał ci kredyt, choćby gołe ściany nie sięgały jeszcze nawet trzeciego.
#
Jeśli w ogóle można użyć tego słowa, uczciwy jest wanit, od którego można nawet zażądać rachunków częściowych za kolejne etapy produkcji. Uczciwy jest nawet bank, który ma obowiązek podać „koszt kredytu”, różnicę między tym, co „dostałeś”, a tym, co musisz oddać. Nieuczciwe zaś jest, czy raczej będzie, wydawnictwo, które odmówi autorowi informacji, ile kosztowały poszczególne etapy produkcji jego dzieła, na ile w liczbach bezwzględnych oszacowano jego wartość rynkową, ile z tej wartości (minus udokumentowane koszty produkcji) twórca dostanie i kiedy.
Konia z rzędem temu, kto wskaże mi wydawnictwo, które takich informacji udziela. Gdyby udzielało każdy autor wiedziałby, że opłacił – z góry! – całą produkcję swojej książki. Z taką górką, że w istocie to wydawnictwo jest u niego od startu zadłużone na sumę, której wanit może mu tylko pozazdrościć. I że spłaca to zadłużenie torebką orzeszków… plus kilka komplementów do smaku.
#
No, teraz mamy z górki. Zarzut trzeci brzmiący: wanity wydają wszystkich, a wydawnictwa klasyczne tylko tych najlepszych po odsiewie, jest z kolei do obalenia najłatwiejszy. Otóż owszem: dawno, dawno temu, przed umownym 1989 rokiem, za górami, za lasami, dzielącymi Polskę dzisiejszą od tej „komunistycznej”, istniało znane mi, już wówczas współpracownikowi wydawnictw, pojęcie „drukowalności”. Puszczało się „w ludzi” książki różne: wybitne, dobre, średnie i nie bardzo, trzeba było giąć hardy kark w ukłonach i iść na obrzydliwe kompromisy, ale stwierdzenie, że książka jest tak zła, że „niedrukowalna”, zamykało gęby nawet partyjnym bonzom. Podmieniało się to ideologiczne wymaganie na tamto, sadzało grafomana z redaktorem faktycznie pełniącym funkcję ghost writera, zawalało plan, ale trudno. „Drukowalność” była pojęciem świętym.
#
I dziś nieistniejącym. Podmienionym na inną świętość: „sprzedawalność” – bo co innego dało prawo istnienia tej książce? Jeśli dziś ktoś mi powie, że wydawnictwo pełną gębą profesjonalne, mające wspaniała opinię i backlistę naprawdę fajnych rzeczy, przyjmie dzieło olśniewające oryginalnością, wspaniałe jak któryś z autoportretów Rembrandta, prawdziwie wielką literaturę, mam prawo roześmiać mu się w twarz. Tak samo jeśli powie mi, że wydawnictwo nie przyjmie ewidentnej beznadziejnej grafomanii, że to „dla wanitów”.
#
Do trzeciego zarzutu należy dołączyć zarzuty pokrewne. Że wanity nie opracowują książki (redakcyjnie i korektorsko) tak starannie jak wydawnictwa „profesjonalne”, co jest nieprawdą tak oczywistą, że szkoda miejsca na udowadnianie jej fundamentalnej nieprawdziwości – wydawniczego gniota trzymał w ręku każdy z nas i niejednego.
Zarzuca się wanitom, że nie dbają o szatę graficzną. I tu z pomocą przyszła mi fejsbukowa gównoburza „o Zajdla”. Gdy ktoś pokazał kompromitującą jego zdaniem okładkę wanitu, w pięć minut miał piętnaście gorszych. A gdy ktoś, równie prowokująco, poprosił o podanie tytułu „jednego dobrego wanita” w pięć minut dostał ich kilka… i musiał się zgodzić, że to książki więcej niż „drukowalne”. Które do „normalnego” wydawnictwa się nie dobiły. Bo debiutant, bo autor „z zewnątrz”, ma w nich oczywiście wszystkie szanse… śnieżki w piekle.
#
Jedna sprawa pozostaje niewątpliwa: wydawnictwa „klasyczne” dają zarobić wyselekcjonowanej grupie autorów, a nielicznym pozwalają żyć z pisania, w tym więcej niż dostatnio. Owszem, jeśli wanity obiecują coś takiego w reklamie (a nie obiecują, za mądre są na to, obiecują nieśmiertelność w czeluściach BN-u) to oszukują. Tylko dlaczego jest właśnie tak? Dlaczego autor, obojętnie zły czy dobry, wydany przez wanita, zawsze pozostanie biedniejszy od autora, obojętnie dobrego czy złego, wydanego „normalnie”?
Otóż i to nie jest winą wanitów. Winny jest chory układ wydawców i sprzedawców (momentami będących nawet tę samą osobą lub dwoma). Żyjących w symbiozie mającej na celu przede wszystkim nie dopuszczenie do „tortu z książki” tych, którzy jeszcze nie mają do niego dostępu. „Swoi” mogą walczyć między sobą na śmierć i życie, mogą się rżnąć i wbijać na pale, ale zawsze zjednoczą się, gdy ktoś „nowy” spróbuje zebrać ze stołu choćby okruszek. No, chyba że jest to nowy przez nich namaszczony, bo jakiś płodozmian musi przecież być.
#
Tylko że, jak mawiają mądrzy ludzie, to już zupełnie inna historia.
Krzysztof Sokołowski
[dla tego wpisu włączone są komentarze]