Nie lubię końca roku. Jest przymusowy. Jest męczący. Jest nudny.
Nie lubię końca roku, sztucznego entuzjazmu zabawy i przyklejonego krzywo do pyska, nieszczerego grymasu uroczej niegdyś buzi, na marne pragnącego być dziś uśmiechem wyższości. Nie lubię banalnych życzeń jeszcze bardziej banalnych życzeniodawców i takich okazjonalnych manifestacji głupoty, że przerażają nawet odpornego mnie.
Nie lubię końca roku i głupoty ludzi, którzy zrobili ci świństwo, zwłaszcza bezinteresownie, z premedytacją i czystą, nieukrywaną przyjemnością: „bo mogę”, a teraz oczyszczają sobie sumienie pracowicie lajkując każdy twój facebookowy status. Nawet ten, że rano włożyłeś czyste bokserki, a co jak co, ale TO z pewnością nie odrdzewi dawno zardzewiałych czułych słówek.
Nie lubię końca roku i głupoty niegdysiejszych przyjaciółek różnie bliskiego stopnia – dziś to przyjaciółki z benefitami – z wystudiowaną kokieteryjną nieśmiałością sugerujących „cudnego” wspólnego Sylwestra z obawy, że ich bieżący nie tańczy jak ja (bardzo dobrze tańczę). Albo z obawy, że zechce zrzucić zwyczajowe więzi i zwyczajowo napić się „jak biały człowiek” (a ja w ogóle nie piję). Także z obawy, że kiedy się już napije to, nawet utrzymując pozór pionu rasowej wyższości, nie będzie miał pojęcia, co jego bieżąca zrobiła w Nowy Rok nad ranem, gdzie, jak i z kim, nawet gdyby robiła to na jego oczach. Lub – i to chyba najgorsze – z obawy, że gówno go to obejdzie, tak czy inaczej, a mnie by jednak obeszło.
Choć, z drugiej strony, lubię koniec roku za to, że jest corocznym, żywym, dobitnym popisem nieskrępowanej hipokryzji będącej, jak wiadomo, hołdem składanym cnocie, jakkolwiek ją rozumieć, przez jakkolwiek rozumiany występek.
#
I jeszcze jedno w końcu roku lubię: wytrząsanie karteczek z kalendarza. Bo to, co w kalendarzu starannie wykaligrafowane, już dawno straciło wartość, jeśli ją kiedykolwiek miało. Za to notatki na świstkach, rachunkach i potwierdzeniach operacji kartami, wepchnięte gdzieś tam, na wieczny spoczynek, wartość tę zachowują. Bardzo często dużą, bardzo rzadko sentymentalną. Spoczynek papieru rzadko bywa wieczny, a nigdy nie jest sentymentalny.
I oto jest. TA karteczka. Dziwnie czysta, naiwnie… dziewicza… zapisane ma złowrogą czernią: „KSIĄŻKI Z CIENIA”. A ja przypadkiem pamiętam, co natchnęło mnie do nabazgrania na chybcika tych paru chwytliwych słów, tuż obok radośnie czerwonego planu wakacji we troje. Nie, nie najlepiej zapamiętana tegoroczna lektura czegoś, co z cienia nie powinno w ogóle wyjść, chyba na Facebooka. Parodii niezdarnego Harlequina, mającego być chyba high fantasy, w której to nośnej formie tandetna kopia Żyda Wiecznego Tułacza przejmująco opisała swój strach przed wszech- i do-śmierci-jej-grożącym głodem, chłodem i poniewierką pod nagim mroźnym niebem. Ozdabiając rękopis zdjęciem, prezentującym narzędzie pracy. Instagramowym zdjęciem wpisującego Wielkie Słowa w Różowy Pamiętniczek wiecznego pióra Caran d’Ache, grawerowanego w tytuł doprawdy rzadkiego arcydzieła.
#
Nie. „Książki z cienia” to nie była kpina, raczej krzyk rozpaczy. Wzięty z odruchowo, niemal podświadomie, wklepanych kiedyś jedną ręką tych oto słów:
„Oddech czystej literackiej kultury. Wbrew okładce dramatu wydarzeń i dramatu ludzkich reakcji na dramatyczne wydarzenia nikt ci nie wywrzaskuje do ucha, im bardziej nie chcesz słuchać, tym głośniej. Zero pozy, którą przy poprzedniej książce tak strasznie męczył mnie geniusz z cudzego nadania, i dramatycznie długiej rozbiegówki do zacytowania a to Piłsudskiego, a to Conrada. A i tak kończy się na… Coelho.
Jeśli kiedyś o ‘Antipolis’ napiszę, to jako o fantastycznej książce z cienia. Małe wydawnictwo i debiutujący w SF autor nie mają prawa wymagać od czytelnika wyobraźni, literackiego humusu – oczytania – szkolnej znajomości współczesnej historii Polski i tzw. dobrego smaku. Mają obowiązek wykrzykiwać albo: ‘Patrzcie, jak napier… i jaki jestem bestsellerowy’ albo ‘Patrzcie, jak strasznie cierpię, nie szkodzi, że mozolnie rutynowo, nawet lepiej, że bez sensu!’. Kupujcie, kupujcie, szlag by was trafił!
A jednak można nie tak, tylko odwrotnie. Tyle, że można dla wybranych, a nie świadczących usługi wiadome blogasków”.
„Antipolis” Tomasza Fijałkowskiego na zawsze pozostanie dla mnie symbolem „książek z cienia”. Książek ZA DOBRYCH, by przeżyć dobór naturalny. Książek, które nie zaistniały (i nie zaistnieją) bo czegoś od czytelnika wymagają, a „coś” to o wiele za dużo. Albo może prawie zaistniały, ale jakoś nie do końca? Albo może za kwartał zaistnieją naprawdę, mam na to słowo i nawet umowę, wydawca podpisze w środę?
Sam mam takich książek na czytniku pięć. Nie licząc świetnej trylogii fantasy, która obrosła spinofami w fanzinach na sieci i wszyscy o niej mówią, i technicznie to nawet istnieje, ale tak… specyficznie… jakby jej wcale nie było.
Obiecałem sobie, że napiszę o cyklu Fijałkowskiego, choćby i zaledwie dwutomowym, ale dopiero, gdy ten cykl ZAISTNIEJE. Nie wcześniej, nie przedpremierowo, nie po lekturze składu. Zero reklamy. Napiszę jak najpoważniej, a to u mnie tak rzadkie, jak dziś umiejętność czytania głową z oczami i mózgiem, a nie „serduchem”. No więc, jeśli ufać wieści gminnej (a takim wieściom, złym, można ufać) nie napiszę. Nie napiszę też o niesamowitym thrillerze autora, od którego Śląska nie nauczyłby się żaden Twardoch, bo jest na to zwyczajnie za głupi. Nie napiszę o naprawdę fajnej „polskiej odpowiedzi na Strugackich”. Nie napiszę… ano właśnie.
Nie napiszę.
Ale karteczkę wsuwam niedbale gdzieś tam, w rok kolejny, 2017.
#
I dla tego przekładania, wypadania i wpadania świstków marzeń i nadziei, jednak trochę ten koniec roku lubię. Może nawet nieco bardziej niż koniec każdego dnia, po którym następuje nowy dzień? W noworoczne popołudnie przyjaciółki z benefitami wstają z łóżek, myją zęby i z obawą zadają swemu odbiciu w lustrze pytanie: „czy po też je umyłam”? A pies je je…! Nie mój problem, nie dysponuję benefitami. „Biali ludzie” żegnają się boleśnie z iluzją swej białości? A pies ich je…! Nigdy nie byłem wystarczająco biały, żeby mieć akurat ten problem i to się już nie zmieni.
Lubię – trochę – ten koniec roku, bo mam karteczkę. Więc spokojnie, jak co roku w nowym roku, idę na rentgena płuc. A pies mnie je…! Albo książek z cienia po prostu nie doczekam, albo ich nie doczekam i zwiśnie mi to totalnie obwiędłom jarzynkom.
Tak czy inaczej, co najmniej nie przegrywam. Przegrywa literatura, przegrywa fantastyka, a pies je je…! Przecież czytać zawsze będzie co!
WESOŁEGO NOWEGO ROKU.
Krzysztof Sokołowski.
Napisane specjalnie dla Wiktora Żwikiewicza, z którym nie o takich rzeczach pogaduchowało się od zawsze do teraz.
[dla tego wpisu włączone są komentarze]