Przy okazji spotkania w warszawskim Muzeum Literatury Szczepan Twardoch zakwestionował sensowność uznania „czytania książek” za wartość samą w sobie. „Czytanie jest przereklamowane” – powiedział implikując tymi słowy, że od samego czytania istotniejsze jest kto czyta, co czyta, po co i dlaczego. Nie spodziewałem się, że prawdziwość tego obrazoburczego stwierdzenia potwierdzi się tak szybko przy okazji wydania nowego „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego.
Przykro to powiedzieć, ale w „Sezon burz” typowi czytelnicy fantastyki weszli niczym pijane upośledzone dzieci przedzierające się przez gęstą mgłę. To są właśnie ci czytelnicy, których nie powinno się zachęcać do czytania. Wręcz przeciwnie, należałoby im czytania zabraniać, a za recydywę karać. Może nie wszystkich, nie od razu, ale podżegaczy do czytania koniecznie, z podżegaczami do czytania Sapkowskiego na czele. Z paragrafu „robienie ludziom wody z mózgu”, a póki go nie ma, paragrafu o „wysokiej szkodliwości społecznej”.Z recek, a nawet ze współczesnych recenzji, nikt się tego nie dowie (powinien dowiedzieć się z lekcji polskiego w gimnazjum, ha, ha) ale tak naprawdę dzieło sztuki – w naszym przypadku dzieło literackie – rodzi się nie wtedy, gdy autor je stworzy i nie wtedy, gdy wydawca je upowszechni lecz dopiero wówczas, gdy znajdzie odbiorcę. Jest polisemiczne. Każdy udokumentowany proces lektury nakłada na nie nową warstwę znaczeniową. Wolno mówić o nim jako o palimpseście, a w pewnych okolicznościach nawet trzeba: wówczas mianowicie, kiedy proces odbioru jest nieoczywisty. Gdy mamy do czynienia z fenomenem, takim jaki opisywałem kiedyś na przykładzie J.R.R. Tolkiena i Stephena Kinga.
Że istnieje fenomen Sapkowskiego, nie musze chyba nikogo przekonywać. Pod pewnymi względami jest on nawet bardziej „fenomenalny”, a także, dzięki Internetowi, względnie łatwy do uchwycenia i obserwowania.
#
Przez blisko piętnaście lat Andrzej Sapkowski jako autor „Wiedźmińskiej sagi” utrzymywał fanów w przekonaniu, że jest to całość skończona i jej kontynuacji nie będzie, „no chyba, że…”. Fani wyrywali sobie włosy z głowy, ronili łzy obfite i w ogóle wyrzekali na autora, odmawiając mu odkupienia, „no chyba, że…”. Nagła jak grom z jasnego nieba wieść o tym, że „saga” jest jednak kontynuowana, więcej, że jej ósma część ukaże się lada chwila, wywołała wśród fanów reakcję znaną w medycynie jako „paradoksalna”. Na głowę autora posypały się gromy, bo ośmielił się zrobić dokładnie to, czego od niego wymagano. Każdy zarzut wobec czegoś, co nawet nie istnieje, jest oczywiście nonsensowny lecz wręcz idiotyczny był ten najpowszechniejszy: że autor chce „wyciągnąć pieniądze z kieszeni” czytelników in spe. A przecież książka, w dodatku fizycznie nie istniejąca, to nie nabity rewolwer, nie można jej użyć do wymuszenia. Udostępniony w formie elektronicznej maleńki, kilkustronicowy fragment stał się dobitny dowodem [sic!] na to, że „nowy Wiedźmin” nie jest nic wart. Tymczasem w przedsprzedaży kolejne setki egzemplarzy schodziły jak ciepłe bułeczki. Komu zależało, by mieć wyklęty „Sezon burz” jak najszybciej, szybciej niż wszyscy inni? Nie fanom przypadkiem? Czy to nie fani gonili za Andrzejem Sapkowskim wymachując banknotami i krzycząc „ratunku, kradną”?
„Sezon burz” ukazał się – wreszcie! – drukiem… ku umiarkowanemu zainteresowaniu krytyki; nie ma jej zresztą ani kultura w ogóle, ani literatura w szczególności, a w fantastyce „stara krytyka”, zamiast służyć przykładem chętnym (tych nie brakuje) sama usunęła się na margines. Natura nie znosi próżni, więc w jej zastępstwie na nowości błyskawicznie reaguje Internet. Jego użytkownicy – ci „do karania za czytanie” – płodzą „recki”, wzbogacając nimi wspomniany przed chwilą palimpsest. Scenę rodzajową pt. „Nowe wcielenie wiedźmina” pracowicie zmieniają w rysuneczek ludzi, domów, pól, lasów i potworów w jakże charakterystycznym, dziecinnym „stylu patyczkowym”.
#
Zacznijmy od kwestii podstawowej: z czym mamy właściwie do czynienia? Powieścią czy zbiorem opowiadań? Konsensus, potwierdzony przez Marcina Zwierzchowskiego, redaktora Nowej Fantastyki chodzącego w butach Jacka Rodka i Lecha Jęczmyka, więc niejako zobowiązanego mówić co wie i wiedzieć co mówi, brzmi: oto „w zasadzie [sic!] zbiór opowiadań”, połączony „jednym czy dwoma wątkami”. Może nasze „Sezony burz” czymś się różnią? Bo w moich – papierowym oraz ebooku – jak byk figurują rozdziały, od pierwszego do dwudziestego, plus interludia, plus epilog. Wydaje się, że jeśli autor nazwał rozdziałami coś, co my nazywamy opowiadaniami, ciężar dowodu spoczywa raczej na nas, nie na nim. Uzasadnienie owszem, pada, w postaci stwierdzenia, jakoby „osobne opowiadania” połączone były „jednym czy dwoma wątkami”. Chciałbym ale nie potrafię potraktować tego twierdzenia poważnie. Akcja, choć nie doskonale linearna, toczy się logicznie od samego początku do samego końca. Wiedźmin traci miecze, po czym próbuje je odzyskać. Wiedźmin poluje na potwory i jest to od pierwszego akapitu po epilog ten sam dość specyficzny „rodzaj” potworów… ze wszystkimi tego konsekwencjami. Wybory, których dokonują bohaterowie, odbijają się im czkawką kilkanaście rozdziałów później. W rozdziale drugim pojawia się, dosłownie na moment, odrażająca strażniczka kordegardy w Kerack: pierdząca rozgłośnie, kurwiąca pod niebiosa dziewczyna, której „spod rozpiętej kamizeli i rozchełstanej koszuli wyglądały mięśnie brzucha, przywodzące na myśl wielki zesznurowany baleron”. Siedem opowiadań /?/ dalej ta sama strażniczka nieoczekiwanie awansuje na bohaterkę, ratującą Wiedźminowi życie. „Obok siedział jego wybawca. Siłacz. Dokładniej, siłaczka. Nieporządna szczecina na ostrzyżonej na zero głowie. Brzuch jak zesznurowany baleron”.
A ilekroć dzieje się, lub ma się zdarzyć coś groźnego, tajemniczego, nieprzewidywalnego, horyzont zaciąga się chmurami, światło dnia przygasa, rozlegają się złowrogie grzmoty. Nadchodzi burza.
Lista jest długa, każdy może uzupełnić ją we własnym zakresie.
#
Od kwestii formalnych, gatunkowych, a więc nudnych choć ważnych przejdźmy do kwestii bardziej interesujących: elementów świata przedstawionego. W dalszym ciągu mając reckę Marcina Zwierzchowskiego za pars pro toto pozwolę sobie zacytować: „Sapkowski więc nie zawodzi, bo dostarcza czytelnikom dokładnie to, czego oczekiwali – większej ilości Geralta, okraszonego Jaskrem, Płotką, chędożeniem, krasnoludami i mnóstwem, mnóstwem efektownych pojedynków”.
I znów: niby tak ale… diabeł tkwi w szczegółach. W całym „Sezonie burz” pojawia się „prawdziwy krasnolud” słownie jeden (Vimme Vivaldi i Molnar Giancardi, administratorzy majątku Yennefer, to bardziej bankierzy niż krasnoludy). Dzielnie maszeruje, jest uczciwy, ma wrodzone proste poczucie moralności i potrafi przypieprzyć… a czego innego można się spodziewać po krasnoludzie? Z innymi elementami „typowej fabuły Sapkowskiego” jest już gorzej.
„Sezon burz” rozpoczyna się od tego, że Wiedźmin wypełnia zawodowy obowiązek i zabija potwora? Czyżby? A nie przypadkiem od tego, że Wiedźmin poluje na potwora stosując żywą, ludzką przynętę, wydając tym (a potem egzekwując) wyrok śmierci na CZŁOWIEKA? Na męża i ojca? I do końca życia, wręcz poza życie, zmaga się z wyrzutami sumienia. Żałuje, próbuje zadośćuczynić za grzechy, obiecuje poprawę.
A sam potwór? Potwory, które zabija Wiedźmin z „Sezonu burz”… co mają wspólnego z dotychczasowymi, oprócz potworności? Może czegoś nie pamiętam, ale dotychczasowe „typowe sapkowskie” ofiary mistrzostwa Geralta we władaniu bronią i eliksirami nie zdradzały swego pochodzenia tabliczkami z numerami seryjnymi: „RISS PSREP Mk IV/002 023”, „IDR UL Ex IX 0012 BETA”?
„Chędożenie”? Stosunek do spraw seksu każdy ma prawo mieć własny, ale ja nie nazwałbym tak tego, co łączy Wiedźmina z Koral: związku tragicznego, smutnego, od początku do końca interesownego, mrocznego, beznadziejnego jak żaden inny, bo nie pozostawiającego nawet wspomnień wartych tej nazwy. Sama Koral też zresztą nie przypomina siebie takiej, jaką do tej pory znaliśmy. Jest gorzej niż suką, jest kobietą zdolną z zimną krwią torturować służącą. Zgoda, czarownice już tak mają, ale tej ich cechy – sadyzmu – do tej pory nie było nam dane widzieć na własne oczy.
#
Język. „Sapkowski, gdy w końcu odnajduje swój styl, po raz kolejny okazuje się niezrównanym gawędziarzem…”. Trudno się nie zgodzić, prawda? Problem tylko w tym, jak gawędzi. Z jakiegoś powodu w reckach powtarza się twierdzenie, że „Sezon burz” rozkręca się powoli i że „pierwsze kilkanaście – kilkadziesiąt stron sprawia wrażenie, jakby to nie Sapkowski je pisał, a jakiś próbujący go naśladować pisarz – fan”. Znów mamy skrajnie subiektywne twierdzenie, nie poparte ani dowodem, ani nawet przykładem. Mam wrażenie, że wiem, skąd się bierze to przekonanie.
Sapkowski łamie swą dotychczasową swobodną, niewymuszoną ale żelazną konsekwencję w sposobie stylizacji językowej. Łamie konsekwentnie, od tytułu: „Sezon burz”, doskonale pasującego do telewizyjnej prognozy pogody, ale nie do powieści fantasy.
I od pierwszych rozdziałów. Walka z Idrem (potworem obdarzonym imieniem, samoświadomością, a nawet więcej: autorefleksją) zrelacjonowana jest bez widocznej stylizacji. Rozmowa z żupanem gminnym Albertem Smulką to językowa kopia, autoparodia doskonale znanych nam dyskusji Geralta z pomniejszymi, śmiesznie skorumpowanymi urzędnikami państwowymi. Król Belohun mówi „po sapkowskiemu”. Koral w rozmowie z nim przeprowadza swój proaborcyjny wywód posługując się językiem niemal współczesnym, użycie frazy „nad wyraz luby” to bez wątpienia kpina z językowych narowów rozmówcy. Ale… gdy informuje Belohuna, że padł ofiarą finansowego przekrętu, władca nagle wychodzi z roli. „Kto? Nazwiska!” – krzyczy, a przecież w świecie wiedźmina niemal wszyscy noszą imiona i przydomki od miejsc zamieszkania. Istny miszmasz, prawda?
Po „kilkunastu-kilkudziesięciu stronach” sposób językowej kreacji świata przedstawionego wcale się nie zmienia. Nie, to tylko czytelnik się do niego przyzwyczaja. Nagle przestają go razić fragmenty takie, jak: „Reklamacje, wiedźminie, przyjmujemy i rozpatrujemy tylko od legalnych nabywców, wyłącznie na podstawie dowodu zakupu. Wyłącznie na podstawie dowodu zakupu serwisujemy i usuwamy usterki […] Gwarancja na ten model dawno wygasła. Żadna nie obejmuje zaś usterek powstałych w wyniku niewłaściwego lub niezgodnego z instrukcją obsługi użytkowania wytworu”. (Rozdział 9, s. 137).
Ten, kto umie czytać, na pierwszy rzut oka widzi mechanizm świadomego łamania „wiedźmińskiej tradycji stylizacyjnej”. Kto nie widzi, temu powinno się zakazać czytania.
#
„Postmodernizm” – modne słówko odmieniane jest przy okazji Sapkowskiego przez wszystkie istniejące i nieistniejące przypadki – jest przecież tylko hasłem pustym znaczeniowo. Na długo przed jego powstaniem pisarze uprawiali grę konwencjami. Czerpanie pełnymi garściami z całości dorobku kulturowego i przetwarzanie go na swe potrzeby, od wieków uchodzące za rzecz najzupełniej naturalną, Andrzej Sapkowski przeniósł do współczesnej fantastyki, rozwinął i wykorzystał z prawdziwym mistrzostwem. To reckowicze oczywiście zauważyli. Konstatacja: pod tym względem w „Sezonie burz” nic się nie zmieniło.
Nic bardziej błędnego. Do tej pory uprawiane przez Sapkowskiego „postmodernistyczne” gierki toczyły się niemal wyłącznie w zamkniętej przestrzeni kulturowej. Mniej lub bardziej przemyślnie ukryte tropy prowadziły do historii, do literatury, do folkloru, a współczesność pozostawała domeną „W leju po bombie”. Tymczasem w „Sezonie burz”: od tytułu przez zawyżanie faktur, manufaktury potworów i język aż po pewne dziwne byłe królestwo, tropy te wprowadzą gdzie indziej: właśnie do współczesności. Naszej własnej, niechcianej, nielubianej, przed którą Andrzej Sapkowski miał osłonić nas choćby na chwilę i taki był jego psi obowiązek!
„W większości królestw, księstw i innych form organizacji władzy i zbiorowości społecznych na ziemiach znanych Geraltowi sprawy – zasadniczo można było tak uznać – układały się i miały w miarę dobrze. System, prawda, kulał niekiedy, ale funkcjonował. W przeważającej części zbiorowości społecznych klasa rządząca rządziła, miast wyłącznie kraść i uprawiać hazard na przemian z nierządem. Elita społeczna w niewielkim tylko procencie złożona była z ludzi sądzących, że higiena to imię prostytutki, a rzeżączka to ptak z rodziny skowronków. Lud roboczy i rolniczy w małej jeno części składał się z kretynów żyjących wyłącznie dniem dzisiejszym i dzisiejszą wódką niezdolnych swym szczątkowym rozumem ogarnąć czegoś tak nieogarniętego jak jutro i wódka jutrzejsza. Kapłani w większości nie wyłudzali od ludu pieniędzy i nie deprawowali nieletnich, lecz bytowali w świątyniach, bez reszty poświęcając się próbom rozwiązania nierozwiązywalnej zagadki wiary. Psychopaci, cudaki, rarogi i idioci nie pchali się do polityki i do ważnych stanowisk w rządzie i administracji, lecz zajmowali destrukcją własnego życia rodzinnego. Wsiowi głupkowie siedzieli po wsiach, za stodołami, nie usiłując odgrywać trybunów ludowych. Tak było w większości państw.
Ale królestwo Emblonii do większości nie należało. Było mniejszością pod każdym z wyżej wymienionych względów. I pod wieloma innymi.
Toteż podupadło. A wreszcie zanikło. Postarali się o to potężni sąsiedzi, Temeria i Redania”.
Podmienić nazwy i mamy co? Nie polityczny pamflet przypadkiem? Skrzyżowany z tłem potencjalnie niezłego skeczu kabaretowego w dobrej starej polskiej tradycji?
#
Proszę nie oczekiwać ode mnie jakieś „reckowej” jednoznacznej konkluzji: „dobre” – złe”, „prawdziwe – fałszywe”, „mądre – głupie”. Moje prywatne zdanie niech pozostanie prywatne. Całkiem nie prywatnie mogę powiedzieć jedno: co jak co, ale w „Sezonie burz” nie poznaliśmy „dawnego Geralta” komfortowo ulokowanego w kontekście jego dawnej wesołej kompanii, odprawiającego z nią lub solo mniej lub bardziej wesołe przygody.
Nie. Świat wiedźmina z wielką siłą zderzył się z naszym światem: brudnym, nędznym, obrzydliwie amoralnym i co najgorsze: idiotycznym. Zderzył się z nim z siłą, która już prawie pozwala mówić „socjologicznej fantasy”. Zza bogatej flory i fauny „Uniwersum Wiedźmin” z jego licznymi ludami, łatwą wódką i pieśniami Jaskra przejrzały nędzne uliczki naszego „świata kultury europejskiej”.
„A tymi uliczkami musi chodzić ktoś, kto sam nie jest nędznikiem, ktoś kto nie jest ani zdemoralizowany, ani tchórzliwy. […] To on jest bohaterem, on jest wszystkim. Musi być człowiekiem pełnym, człowiekiem przeciętnym, a jednak niezwykłym Musi być – jeśli użyć wyświechtanego wyrażenia – człowiekiem honoru, z instynktu, nieuchronnie, wcale o tym nie myśląc, a już z pewnością nie mówiąc. Musi być najlepszym człowiekiem w swoim świecie i dość dobrym dla każdego świata”.
Owszem, Geralt pozostał sobą, wiedźminem „dobrym dla każdego świata”. Jego szczęście, bo to świat wokół niego się zmienił, przekształcając go w bohatera opisanego przez… Raymonda Chandlera w „Skromnej sztuce pisania powieści kryminalnych”. Prawie Philipa Marlowe’a.
Obyśmy nie musieli czekać kolejne piętnaście lat by przekonać się, czy jest to zmiana trwała.
Cóż jeszcze mogę zrobić? Chyba tylko zaprosić do lektury znakomitego dzieła literackiego spełniającego wszystkie kryteria „opera aperta”… ale tylko tych, którzy umieją czytać.
Krzysztof Sokołowski