Następstwo zdarzeń było takie:
Najpierw jest przerwa w pracy. Z fejsa na zmordowanego tłumacza, orzącego jedna po drugiej dwie zupełnie inne, ale obie wybitne i trudne jak cholera powieści SF, wyskakuje wiadomość z Wyborczej: Maćka Parowskiego nie wpuszczono na pokaz prasowy najnowszego gwiezdnego szajsu family size. Autor tej wiadomości najwyraźniej niewiele o Parowskim wie, bo nie wspomina „Bez dubbingu”, nie wspomina „Twarzą ku ziemi”, nie wspomina „Sposobu na kobiety”, nie wspomina „Burzy”, nie wspomina „Czasu fantastyki”, nie wspomina „Z bandytą w windzie”, nie wspomina monumentalnych „Małp pana Boga”. Maluje za to przejmujący obraz starszego pana, niegodnego zaszczytu i upokorzonego, zjeżdżającego ruchomymi schodami „z opuszczoną głową”, podczas gdy młodym hienom niedościgniony wzór korpo uruchamia właśnie „eksluzywną” machinę do produkcji drogich jak cholera tanich orgazmów: arcydzieło specjalnej troski.
Potem jest druga przerwa w pracy. Tłumacz dobija do końca rozdziału, a że godzina robi się odpowiednia – Parowski też jest stworem nocnym – dzwoni do niego „zweryfikować fakty”. Maciek, rozluźniony, jak to on, w świetnej formie i jeszcze lepszym humorze, ze zdziwieniem przyjmuje informację, że „społeczność” wystąpiła w obronie jego wybitnego indywidualizmu przed bezdusznym korporacjonalizmem. Dostaje kilka informacyjnych linków, zdumiewa się jeszcze bardziej – bardziej już się nie da – i wystosowuje dementi. Na jego prośbę tłumacz publikuje to dementi na swym profilu autorskim na Facebooku.
A zaraz potem facebookowy Lapsus Calami pęka w szwach. Lada chwila i jego założoną w biznesplanie 🙂 ekskluzywność trafi monumentalny szlag. Ale, jak to zwykle bywa, niepokojące zjawisko ma też swą dobrą stronę. Komentarze i komentarze do komentarzy, udostępnienia i komentarze do udostępnień zaczynają układać się w przejrzystą całość. Nie to, żeby zaskakującą, ale na tyle modelową dla współczesnej kultury masowej, by warto było się jej przyjrzeć.
Casus Parowskiego to niewątpliwie zdarzenie incydentalne, dziś sensacja, jutro w kategorii sensacji gówno warta, pojutrze zastąpiony zostanie nową sensacją. Mamy przecież do czynienia z idealną symetrią: „Gwiezdne wojny” jako takie doskonale obędą się bez Parowskiego, Parowski doskonale obędzie się bez prasowego pokazu „Gwiezdnych wojen”. W odróżnieniu od młodych hien doznających z łaski dystrybutora taniego drogiego orgazmu na sali kinowej (kłaniają się „Boogie Nights”) Maciek nie musi biec z wywieszonym jęzorem, żeby zdążyć do mety przed konkurencją. Napisze o filmie za miesiąc, za dwa, za rok, i tak przeczytają go ci, dla których pisze. Ciężar dowodu spoczywa na hienach: one muszą się spieszyć. Albo wygrają wyścig, albo leżą martwym bykiem. Ich czyta się pod warunkiem, że są „niusem”. Za dwa dni to, co napiszą, nie będzie miało żadnego znaczenia, musi być na wczoraj. Kto jutro poważnie potraktuje reckę typu: „GW są doskonałym przykładem połączenia klimatów sequela z prequelem, z dodatkiem klimatu [tak użyte jest to ukochane słowo LapsusaC] remake’u”? Ten bełkot da się obronić tylko tym, że spłynął wodą z klawiatury „wtajemniczonego”. Gdyby nie to, wyśmiałyby go z Facebooka nawet ostatnie lemingi.
Ta pierwsza, podstawowa obserwacja skłania do postawienia następującej tezy.
Teza: współczesna kultura masowa, dla zmyłki posługująca się na różny sposób faceliftowanym określeniem „pop” (faceliftingi kończą się jak zwykle faceliftingi… i ciągle się je powtarza) w tym podobna jest do kultury masowej epoki Kłoskowskiej i tzw. socu, że jest kulturą sterowaną. Stawiającą wóz przed koniem. Stawiającą na głowie naturalny porządek rzeczy.
Naturalny porządek rzeczy wygląda bowiem następująco: połączonym wysiłkiem talentu, szczęścia i nakładów finansowych twórcy dzieła tworzą dzieło. Następnym ich logicznym krokiem jest dzieło sprzedać tak, by zbilansować księgi, a udziałowcom wnoszącym szczęście i talent aportem wypłacić dywidendę. Elementem sprzedaży jest przedstawienie produktu awansem ludziom, którzy zdaniem producentów zwiększą jego atrakcyjność, nazwijmy ich roboczo krytykami. Ta grupa, wybrana w drodze consensusu typu: jego nasi przyszli klienci słuchają chętniej, a jego może i mniej chętnie, lecz jednak, dostępuje przywileju wcześniejszego zapoznania się z towarem by móc go odpowiednio przedstawić tym, którzy wytwórcom za niego zapłacą (albo i nie). Z tego, że kupujący rządzą (nasz klient, nasz pan) pośrednicy, krytycy, czerpią przywileje: nie płacą producentom za ich produkt, a jak dobry wiatr powieje, zamiast przesolonego popcornu z baru, za kasę, dostaną darmowe krakersy „z łososiem” i może długopis Bica z odpowiednią nalepką? W końcu trzeba ich jakoś dopieścić. Przykładają rączki do tego, że oni, klienci, płacą nasze rachunki i raty naszych kredytów, a jak sprzyjający wiatr powieje fundują nam prawników, terapeutów i garsoniery, w miarę możności odpowiednio zamieszkane. Żyrują nas, uwiarygodniają i coś się im za tę usługę należy.
Antyteza: w czasie pierwszego kryzysu paliwowego, gdy w Europie zaroiło się od „innych muzułmanów”, takich z nieograniczonymi zasobami tzw. „petrodolarów”, kasyna musiały zmienić przepisy, ograniczyć swobodę gry. Okazało się bowiem, że Krezus wygra zawsze i we wszystko, nawet jeśli nie umie grać. Wystarczy za każdą przegraną podwajać stawkę, tak się gra się w te karasie.
Kultura masowa, z opóźnieniem, a jednak, zareagowała prawidłowo; o ile jeszcze w 1995 roku „Wodny świat” Costnera musiał położyć się przez budżet stu siedemdziesięciu pięciu milionów dolarów, o tyle już 2009 „Awatar” był skazany na sukces przez budżet prawie ćwierćmiliardowy. Istnienie trendu potwierdziły żenująco słabe artystycznie kontynuacje niskobudżetowych perełek, zarabiające bez ryzyka, bez łutu szczęścia i z zerowym wkładem artystycznym: „Prometeusz” i czwarty Mad Max za sto pięćdziesiąt milionów (pierwszy kosztował niespełna pół miliona dolarów… australijskich).
Problem sprzedaży znikł. Produkcję dzieł przejęły korpo, dysponujące środkami gwarantującymi sukces. Pośrednik w sprzedaży, krytyk, przestał być potrzebny. Krytyk z reputacją, mający wpływ na końcowego użytkownika, stał się czymś wręcz potencjalnie kłopotliwym. Komar nie zabije, ale drapać swędzące bąble żadna przyjemność, zwłaszcza publicznie.
Synteza: i tu docieramy do naszych baranów czyli tego, dlaczego krytyków pokroju niegdysiejszych Paulin Kael i Rogerów Ebertów, a dzisiejszych Parowskich, można spokojnie i bezpiecznie wyrzucić z pokazu teoretycznie promocyjnego, a nawet – być może – należy? Ano dlatego, że zmienił się pecking order. Bo już nie klient rządzi. Klientem się zarządza, klient jest zasobem ludzkim. Klient jest bezmózgą masą walącą w fejsbukowe awatary obowiązkowe miecze świetlne. Choćby świetny krytyk i autentyczny autorytet w dziedzinie zawiązał się w czterdzieści dziewięć supłów, głową muru forsy nie przebije. No, chyba że zdarzy się cud, a w cudach najdziwniejsze jest to, że jednak się zdarzają.
Niestety okazało się też, że zawsze kłopotliwych krytyków, przyzwyczajonych być panami samych siebie i samodzielnie myśleć, tak o prostu się nie zlikwiduje, wyskakują gdzieś ciągle jak diabełki z pudełek, głosują, dopraszają się cudu. Trzeba ich wypchnąć z obiegu, zneutralizować, czymś zastąpić. „Pokazy prasowe” zaludnić nie nimi – Panie Boże broń! – lecz rodzajem celebrytów słynnych z tego, że są słynni… bo dostają zaproszenia na pokazy prasowe. Ale do tego, żeby zasłynąć, celebryci muszą mieć odpowiednie kwalifikacje, a właściwie jedną kwalifikację: absolutne posłuszeństwo wobec pana i władcy, oferującego im coś, czego własnymi siłami nigdy by nie zdobyli: posłuch. Wśród „zasobu ludzkiego” – klienckiego – dla którego ukuto właściwe określenie: lemingi. Masy myślącej identycznie, pod strychulec, w sposób zawsze przewidywalny i zawsze sterowalny, a więc już nie myślącej, lecz kierującej się odruchami psa Pawłowa.
Maciej Parowski, krytyk starej szkoły, może odbić się od zamkniętych drzwi sali kinowej i zjechać po ruchomych schodach z opuszczoną głową albo podniesioną, ze smutnym wyrazem twarzy lub uśmiechem na sympatycznym pysku, to przecież obojętne, to zupełnie bez różnicy. On liczy się już tylko dla niezarządzalnej grupki, nie mającej żadnego znaczenia w księgach, a więc pomijalnej. Znaczenie mają ci, którzy nie wiedzą, jakie zasługi i w czym Maciej Parowski położył, i ci od „kochani, ja wam wszystko wyśpiewam”. Wytresowani. Chodzący w szyku, na komendę, byle wywrzeszczaną w sposób nawet dla nich zrozumiały: „słoma – siano – słoma – siano – słoma – siano!”. Wyślą dobroczyńcy maila dokładnie o określonej godzinie. Podniosą ręce, oprą je o ścianę, rozstawią nogi i dadzą się przeszukać celem sprawdzenia, czy nie mają czegoś niepożądanego tam, gdzie słońce nie dochodzi. Dowiodą – przede wszystkim sobie – że tak trzeba i że za zaszczyty się płaci.
Nazwiska tych, którzy radośnie uczestniczą w stawianiu konia przed wozem, czynienia przeżycia taniego, płytkiego i zbiorowego z czegoś, co z założenia miało być (i bywało) cenne, głębokie i indywidualne niech teraz każdy podstawi sobie sam. A jeśli ma z tym kłopoty, niech skorzysta z tego Lapsusa Calami. Tam wszystko jest czarno na białym.
Krzysztof Sokołowski