Szukajcie, a znajdziecie… tylko najpierw musicie dobrze wiedzieć, czego szukacie, bo na Lecha Jęczmyka nie wpadniecie przypadkiem. Lech Jęczmyk nie atakuje z bilbordu, nie rzuca się na potencjalnego klienta księgarni (zwłaszcza internetowej), nie uśmiecha zniewalająco, w ogóle nie stroi przymilnych min. Ten rusycysta, ostatni wielki tłumacz z angielskiego, człowiek, który sprzedał fantastykę naukową dwom pokoleniom (Lemowi to się nie udało) lubi być znany tylko tym, którzy się o to postarają. I, podejrzewam, nigdy do końca.
Dokonania Lecha Jęczmyka słyną w mini-wszechświecie fantastyki naukowej, a on sam „robi za guru”; to jasne, oczywiste i widoczne. Tylko z wymienieniem tych dokonań jest już, o ile wiem, kłopot i na ogół kończy się na „Krokach w nieznane” (bez zbędnych szczegółów) a jeśli trafimy na współczesnego erudytę, to na Dicku; Vonnegut ma już poważny problem z utrzymaniem głowy nad powierzchnią. „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze” chyba kiepsko się z nim kojarzą. Rzecz bowiem w tym, że istoty zaludniające ten mini-wszechświat, lubiące uważać się za inteligentne i na ogół nawet mające rację, jak na istoty inteligentne przywiązują dziwnie małą wagę do tego, co było, bo skoro było, przeszło, minęło i nie ma, to nie ma też o czym mówić. Ciekawe, czy kwaśniewskie „Nie patrzeć w przeszłość, patrzeć w przyszłość?” przysporzyło mu wśród nich klienteli? Czy może raczej klienteli przysporzy Jęczmykowi jakże dla niego charakterystyczne, erudycyjne odwołanie bezpośrednio do… przeszłości?
#
Winą – i nie bez kozery mówię o winie – za taki stan rzeczy (koń, jaki jest, każdy widzi) należy obarczyć szeroko rozpowszechniony mit głoszący, że fantastyka naukowa jest literaturą w sposób naturalny odwróconą ku przyszłości. A przecież tak nie jest i co więcej, najzwyczajniej w świecie być nie może. Dzieło literatury – poprzestańmy na literaturze – jest konstrukcją i jak każda konstrukcja musi się opierać się na elementach nośnych, na jej miarę zawsze konkretnych, „twardych”, zdolnych wypełnić swe funkcje w zadowalający sposób. Tymczasem przyszłości z samej jej definicji nie ma, a i teraźniejszość jest iluzją, na którą cierpimy zbiorowo. Tak naprawdę istnieje tylko przeszłość i dlatego intergalaktyczne twory obejmujące wszystkie znane Wszechświaty (z przyległościami) nazywa się cesarstwami lub – zamiennie – imperiami, podróże po wszechświecie, jak niegdyś pielgrzymki do Ziemi Świętej, zapewniają zakony tajemnicze niczym Templariusze, a walka na szczytach władzy toczy się… na noże i do diabła z różnicami w wymyślnych technikach fechtunku. Tak to jest, że i „fantastyka magistra vitae”… jeśli dobrze się jej przyjrzeć.
Mimo to, czy też właśnie dlatego, to zależy od punktu widzenia, „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”, zagościły pod strzechami obarczone… fałszywą tożsamością. Jęczmyk nie przybrał jej broń Boże świadomie, być może nawet gdzieś ją zdezawuował, a ja nie mam o tym pojęcia, pozostaje jednak faktem, że dr Tadeusz Zysk w swym „Od wydawcy…” zaczął akordem nie tej uwertury. Przywołał Znanieckiego, Ossowskiego, Konecznego. Przywołał Legutkę i Fukuyamę. Przywołał kondycję człowieka, cywilizacji, społeczeństwa. Dr Zysk jest wydawcą sukcesu, doskonale zna się na fantastyce i nie mnie uczuć go jego zawodu, ale mam wrażenie, że już na starcie odebrał książce, która i tak ukazała się jakby chyłkiem i niemal tajnie, prawie wszystkich czytelników. Profesor Hawking we wstępie do „Krótkiej historii czasu” przyznał, że jego wydawca namawiał go do rezygnacji z zamieszczenia wzorów, bo każdy wzór zmniejsza liczbę czytelników o połowę. Profesor zastosował się do wymagań połowicznie i jeden wzór opublikował: E=mc2. Strat nie da się policzyć, ale z faktu, że jednak stworzył bestseller, wynika może pewna nauka, czyż nie tak, panie doktorze?
#
Bo Lech Jęczmyk też napisał bestseller tylko, niestety, taki ze „wzorami”, których obecność w tekście podkreślono dodatkowo, starannie i z upodobaniem. Do tego stopnia starannie, że nawet ja, gdybym nie wiedział, kim jest autor: smakoszem fantastyki, który zapomniał o niej więcej niż my mamy szansę kiedykolwiek się nauczyć, odłożyłbym tomik na półkę księgarni. Nawiasem, gdybym to zrobił, Maciej Parowski ze skrzydełka okładki też miałby w tym swój udział: „Jęczmyk patrzy na nasz świat jak na Rzym w przededniu upadku /…/ Czasami się powtarza. Wraca do tych samych autorów, zjawisk, diagnoz procesów. Łatwo na podobnych nawrotach przyłapać także Ewangelistów”. Wiedząc, jakim fachowcem jest Jęczmyk (i ceniąc fachowość przede wszystkim) ani na chwilę nie uwierzyłem ani w bombastyczny barok wydawcy, ani w to, że tłumacz prawdziwie wybitny mógłby zamanifestować grafomanię właściwą, panie Maćku, prostym rybakom i niewykwalifikowanym urzędnikom (św. Łukasz jest wyjątkiem). Nie chwaląc się, bo zawdzięczam to wyłącznie chłopskiemu rozumowi: wiedziałem, czego szukać, wiedziałem, gdzie to się kryje; wystarczyło tylko wstawić sitko do strumienia i od razu stałem się bogatszy… czego i panom życzę.
#
A oto recepta na zdobycie bogactwa.
Zaczynamy od inwestycji. „Trzy końce historii…” należy zdobyć, najlepiej na własność, bo wobec tej książki nie zostaje się obojętnym, a to oznacza kreślenie i zapisywanie marginesów. Następnie należy koniecznie powstrzymać się – tych ostrzeżeń nigdy za wiele – od otwarcia zdobyczy na którejkolwiek stronie oprócz, nomen omen, trzynastej, bo dopiero tu zaczyna się Jęczmyk. Uważniejsza lektura tej strony ujawnia, pod tytułem części pierwszej, trzy cytaty i na nich powinniśmy się skupić. A dokładniej, powinniśmy się skupić na ich autorach. Pierwszy wzięty jest z Mikołaja Bierdiajewa. Drugi z Edwarda Gibbona. Trzeci z… Arkadija i Borysa Strugackich.
I właściwie wszystko jest już jasne. Mądrej głowie dość trzy słowie.
Osąd najzupełniej powierzchowny pozwala stwierdzić, że Lech Jęczmyk złożył książkę z tekstów głoszących mniej lub bardziej bezpośrednio, że świat się zmienia na nie do końca wiemy jaki, ale raczej niesympatyczny. Jak każdy banał – bo przecież historia nie zna ludzi starszych, którzy uważają, że świat ludzi młodszych jest lepszy od ich świata, „o tempora, o mores” – jest to stwierdzenie prawdziwe. Pisał też i o tym, że jemu się zdaje, że ten zmieniony świat będzie światem Nowego Średniowiecza według Mikołaja Bierdiajewa. Gdzie tu haczyk i jaki Jęczmyk nie wyjaśnia, za co należy mu się owacja na stojąco, bo Bierdiajew jest do kupienia wszędzie i doprawdy nie ma sensu marnować czasu na jego streszczanie. Z tego też, podejrzewam, powodu nie poinformował czytelników, co Nowe Średniowiecze ma wspólnego ze Średniowieczem i którym: w sumie epoka, trwająca coś około tysiąclecia (datę początkową mniej więcej znamy, o końcową toczą się spory, przy czym wielu uważa, że skoro liczymy upadki, niech trwa od upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego do ostatecznego upadku Cesarstwa Wschodniorzymskiego, które upadało zdaje się trzykrotnie) mocno zmienną była i zawierała w sobie nawet renesans (karoliński). Wystarczy, że termin „Średniowiecze” budzi skojarzenia i działa na emocje, a co do reszty: czytajcie Bierdiajewa, ludzie, jeśli go do tej pory nie czytaliście. A jeśli samodzielnie dotrzecie do Le Goffa czy innego Huizingi, macie plus.
To pierwszy okruch złota na sitku.
#
Lech Jęczmyk zajął się także tym, że świat się nam zmienia w tempie szybszym niż się zmieniał, bo upadło cesarstwo. Z trzech wymienionych przez niego bardzo rożnych współczesnych cesarstw jedno rzeczywiście upadło, a o drugie można się spierać, czy już upadło czy jeszcze upada, przy czym nie bardzo wiadomo, które zrobiło czy też robi co, konstatacja ta więc, jakkolwiek generalnie prawdziwa, jest jakby nieco ambiwalentna. To też uważam za zaletę, bo w książkach zamierzonych jako intelektualna prowokacja szukam pomocy w formułowaniu prawidłowych pytań, a od prawidłowych odpowiedzi są książki kucharskie. Wzorowy upadek zaprezentowało nam, pisze Jęczmyk, Cesarstwo Zachodniorzymskie, nieco wstydliwie odwołując się do Gibbona. Rysuje w ten sposób sytuację modelową dla współczesności: mamy upadek i mamy epokę po upadku. Pada Cesarstwo Rzymskie i jest Średniowiecze. Pada Cesarstwo Współczesne i mamy Nowe Średniowiecze. Jeśli chcecie wiedzieć, jak pada Cesarstwo Rzymskie, czytajcie Gibbona i wyciągajcie wnioski. Upadku tego drugiego Cesarstwa Rzymskiego, wschodniego, nie opisał żaden Gibbon i ono Jęczmyka nie interesuje. Jeśli zainteresuje was, macie kolejny plus.
To drugi okruch złota na sitku.
#
Dwa okruchy złota w sitku to niewiele, ale to też dowód, że jesteśmy na dobrej drodze. Lech Jęczmyk postawił dwie podpory konstrukcyjne swego intelektualnego mostu między dawnymi i nowymi czasy. Ale dwa to mało, na dwóch słupkach można co najwyżej rozbić namiot. Na szczęście z lektury strony trzynastej wiemy, że mamy też filar trzeci.
Braci Strugackich. Fantastykę naukową. To jest to, co nasz tygrys lubi najbardziej. To metier Lecha Jęczmyka.
Fantastyka naukowa jako sposób literackiego postrzegania i opisu świata jest trzecim filarem wznoszonej przez Jęczmyka, równie urodziwej co prowokującej, wręcz wyzywającej konstrukcji. Pisarze fantastyczni, wraz z ich przywołanymi (i nie przywołanymi) dziełami, wypełniają ją treścią. W odróżnieniu od nieco uproszczonej rekonstrukcji procesu upadku, wypatroszonego z kontekstu i zredukowanego do: tu cesarstwo, tam barbarzyńcy, a pośrodku rzeka zamarza albo nie, w odróżnieniu od całkowicie symbolicznego ujęcia procesu po upadku przy użyciu wyłącznie hasłowo traktowanego „średniowiecza” (chcesz wiedzieć więcej, więcej czytaj, nikt tego za ciebie nie zrobi) Lech Jęczmyk pisze o fantastyce barwnie i z nieukrywaną miłością. Pokazuje nam fantastykę taką, jaką chcielibyśmy, żeby była i okazuje się, że być może, a nawet już jest. Błyskiem punktowego reflektora, z felietonistycznym zacięciem najwyższej próby, po raz kolejny wskazuje, że jeśli SF to getto to, do jasnej cholery, warto w tym getcie mieszkać, a jeśli ktoś jeszcze nie mieszka, niech się natychmiast przeprowadzi. Spis nazwisk, dzieł, idei i interpretacji Lecha Jęczmyka jest przebogaty. Nie będę ich porządkował w katalog, niech każdy zrobi to dla siebie. Poprzestanę na przykładach.
Oto upadek, oto Asimov, oto „Fundacja”. I śmiała teza: tak jak asimovoscy psychohistorycy w ruinach imperium ukryli swego rodzaju zarodniki nowego imperium i nowej cywilizacji tak, być może (i być może na nim się wzorując) ich młodsi bracia w rozumie dokonali kontrolowanego upadku Związku Radzieckiego, by Rosja mogła odrodzić się względnie szybko, równie potężna, lecz lepiej dostosowana do świata i tym samym trwalsza. Jeśli jest w tym choć trochę prawdy, oczywiście całą analogię upadku nowego (no, raczej nowszego) cesarstwa i narodzin Nowego Średniowiecza do upadku starego cesarstwa i narodzin Średniowiecza właściwego diabli biorą, ale to przecież nie ma prawa w niczym nikomu przeszkodzić. Lech Jęczmyk nie jest profesorem, który będzie egzaminował ze znajomości swego podręcznika, on tylko ujawnia ścieżki, a każdy z jego „uczniów” – czytelników – wybiera tę, którą zechce eksplorować samodzielnie. Bo mu się podoba na przykład. Albo coś. Doprawdy, musiał być wspaniałym nauczycielem, jednym z tych, dla których we współczesnej szkole, uczącej na ocenę zgadywać, co pan od… miał na myśli, nie ma i nie będzie już miejsca.
Oto, na biegunie, nazwijmy go: dodatnim, sfera duchowości. I wspomnienie C.S. Lewisa i P.J. Farmera, dwóch autorów „boskiej utopii”, prób analizy odpowiednio świata nie znającego grzechu pierworodnego i świata pod rządami Chrystusa i Apostołów. Czy tak jak u któregoś z nich będzie wyglądał świat nowy, świat po Apokalipsie? „Musimy więc zaprząc do roboty własną wyobraźnię /…/ kiedy „zabici” wstaną i otrzepią się z piasku, możemy przystąpić do oceny dotychczasowych osiągnięć człowieka w tej dziedzinie i stwierdzić, jaki procent ideału zdołały zrealizować. Kto by wygrał w takim konkursie? Czy jakiś dobry kawałek Średniowiecza pomiędzy większymi wojnami lub pomorami? Może rustykalna Szwajcaria z końca XIX wieku albo polski zaścianek, tak ukochany przez Mickiewicza, a tak nie lubiany przez Wajdę?”.
Kawałki sielskiej historii dającej przedsmak raju? Gra wyobraźni? Jeśli w kontakcie z tym co niezbadane, niepojęte i nie do pojęcia (bo jeszcze nieistniejące) nie zdamy się na grę kontrolowanej wyobraźni, to na co mamy się zdać? Na co nam dar wyobraźni?
A oto, na biegunie ujemnym, smutna karykatura świata duchowości, tak blisko kojarzącego się ze Średniowieczem, ale w naszym dzisiejszym, postmodernistycznym i New Age’owskim świecie upadku. Fantastyka naukowa jest wszędzie, wszystko musi zbadać, wszystkiego dotknąć; może i uwierzy na słowo (patrz C.S. Lewis), ale jeśli zdarzy się okazja, wetknie palec w ranę i będzie w niej wierciła. Scjentologia, dzieło pisarza SF, to twór niestety jak najbardziej poważny i doskonały argument w wywodzie Jęczmyka, bokononizm zaś to wykpiony w kołysce twór Vonneguta, zamierzona i udana gorzka kpina z rzeczywistości. Aż dziw, że nikt go nie potraktował poważnie i nie, że tak powiem, wcielił w życie, ale jeśli z tego ma wynikać nadzieja dla naszego świata, to nie ma dla niego nadziei.
#
Świat doczesny; jak wygląda, jak może wyglądać, dokąd zmierza, jakim się staje? Obrazowanie teraźniejszości – we wszystkich jej przejawach – poprzez karykaturę; tu fantastyka mówi głośniej i jest nośniejsza od wszystkich „…logii” i wszystkich „…logów” naszych czasów razem wziętych, przynajmniej tam, gdzie operuje metaforą. Oto Harry Harrison: „Przestrzeni, przestrzeni” (i „Zielona pożywka”), obraz kanibalistycznego miasta, w którym ludzi zgarniają z ulic koparki. Nie dajmy się oszukać, to nie tylko ilustracja malthusańskiej teorii przeludnienia, choć kiedyś może i nią była? Jeśli doktryna 20/80 zacznie obowiązywać, a może się wydawać (czytajcie Jęczmyka!), że już zaczęła, z „prolami” coś trzeba będzie zrobić, bo niepotrzebnych nie hoduje się i nie żywi. Co innego, jeśli będą się żywić sami sobą, wówczas… może jeszcze się na coś przydadzą…?
I wreszcie synteza doczesności i duchowości, odpowiedź na pytanie, czy temu, co nazwaliśmy złem według określonej moralnej hierarchii wartości ciągle trzeba, ciągle warto się sprzeciwiać? Oto odwrotność „Fundacji”: zamiast przyzwolenia na upadek, zamiast próby jego kupieckiego wykorzystania, wieczna niezgoda, mówienie złu „nie”, choć wydaje się nam, że wiemy, że nic oprócz „tak” powiedzieć nie można. I tu Lech Jęczmyk znajduje odpowiednią fantastykę, choć inną niż SF, z którą się go zazwyczaj kojarzy. „Odrodzony mit” to już nie felieton, lecz esej na motywie „Władcy Pierścieni”. Zawierający w sobie słowa warte zapamiętania jak niewiele innych: „Tolkien jest wielkim odnowicielem mitu. Opowiada starą baśń na nowo. To jest wciąż ta sama historia; walki dobra ze złem. Na czym polega siła jego utworu? Na tym, że można odbierać jego dzieło na różnych poziomach. Taką samą, wielopoziomową, wieloznaczeniową strukturę ma najważniejsze ze wszystkich dzieł – Ewangelia. Te wielkie dzieła mają strukturę „holograficzną”, można je odbierać na różnych płaszczyznach: każdy znajdzie tam coś odpowiedniego dla siebie, a jednocześnie każdy mały fragment tego dzieła rozświetlony będzie blaskiem całości. Na tym polega również struktura katedr gotyckich i wszystkich dzieł naprawdę wielkich. Co jeszcze jest charakterystyczne dla książki „Władca Pierścieni”? Działają w niej potężne siły dobra i zła. Odwieczne Moce. Ale historia świata, przyszła cywilizacja Królestwa, zależą od jednego małego człowieka. Na nim, jak na „zawiasie”, zwisa przyszłość świata. Od jego zachowania będą zależały losy cywilizacji. /…/ Czy dzisiaj jest inaczej niż w tym mitycznym świecie Tolkiena /…/? Myślę, że nie. Kiedy odrzucamy gadżety, przekonujemy się, że żyjemy stale w tym samym czasie i uczestniczymy stale w tej samej historii”.
#
Łatwo się domyślić, że na tym katalog przytaczanej przez Lecha Jęczmyka fantastyki się nie kończy. Chesterton, wielki konwertyta, autor „Latającej gospody” (Anglia podbita przez muzułmanów zakazujących whisky i bittera, potraficie to sobie wyobrazić straszniejszą dystopię?) otwiera „Trzy końce historii cytatem „Upadek każdej wielkiej cywilizacji zaczyna się od tego, że zapomina ona o prawdach oczywistych” i będzie nam towarzyszył w lekturze innymi swoimi słowami o tym, że podróże (w tym intelektualne) wprawdzie rozszerzają horyzonty, „ale najpierw trzeba te horyzonty posiadać”. O Dicku do tej pory nie wspomniałem, bo jest oczywistością w kontekście i to jemu autor poświęcił najwięcej miejsca. „Jak złożymy wszystko, co wiemy, to widzimy tylko, że coś tu nie gra” – mówi Dick i od głośnego wypowiedzenia tej prawdy podstawowej powinniśmy, każdy z nas, zaczynać proces myślenia (ci, którzy dojdą do wniosku, że wręcz przeciwnie, gra, mogą bezpiecznie przestać myśleć, bo gdyby nie przestali, musieliby zadać sobie groźne pytanie: „jeśli gra, to na jaką nutę?”). Pisze Jęczmyk: „Philip K. Dick w swoim życiu pośmiertnym nie przestaje urzekać coraz to nowych czytelników, stając się jednym z najważniejszych, najbardziej gorąco odbieranych pisarzy drugiej połowy ubiegłego stulecia. (Zresztą, do licha z ostrożnością, nikt ważniejszy nie przychodzi mi do głowy). Dla jednych stał się guru, choć był mistrzem pytań, a nie odpowiedzi, dla innych jest źródłem inspiracji i refleksji. Bo był Dick nie tylko pisarzem o niepowtarzalnym, fascynującym stylu (wtedy kochalibyśmy go jak Chandlera), lecz również niestrudzonym twórcą teorii spiskowych i herezji”. Trochę się to kłóci z wyrażonym wcześniej (i później też) twierdzeniem, że nasza epoka upadku nie produkuje sztuki wartej tego słowa, ale załóżmy, że fantastyka jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Nie, to nie jest tak, by fantastyka miała wielką dwójcę czy trójcę i tyle. Dla porządku wymieńmy nazwiska. Kurt Vonnegut, oczywiście. Michaił Bułhakow (z naciskiem na pieniądze zmieniające się w bezwartościowy papier. O damach, które zostały w negliżu, Jęczmyk przez jakże uroczą, staroświecką dyskrecję nie wspomina). Orwell i Zamiatin. Ursula K. LeGuin (i „Lewa ręka ciemności”). Henry Kuttner. Michael Moorcock. Larry Niven. Nieznani w Polsce Tim LaHaye i Jerry B. Jenkins. Harry Harrison, nie tylko ten od „Przestrzeni, przestrzeni”. Gordon Dickson. Robert Heinlein. Frederick Pohl. Robert Silverberg. Robert Sheckley. Barrington Bayley. Theodore Sturgeon. L.A. Lafferty. Ian Watson. Gene Wolfe. Norman Spinrad.
Bracia Arkadij i Borys Strugaccy, oczywiście.
I Wielcy Ojcowie: Fiodorow, Ciołkowski. Lovell.
Stanisław Lem. Janusz Zajdel. Adam Wiśniewski-Snerg.
Marek Oramus. Marek Huberath.
#
Lista nie jest bynajmniej kompletna. Lech Jęczmyk wspomina o filmach. Wspomina Supermana. Jego teksty są wielką pochwałą fantastyki, która – na różne sposoby – opisała moment przejścia z teraźniejszości w przyszłość korzystając z doświadczeń przeszłości. Bo od tego przecież jest, prawda? Taką fantastykę poznawaliśmy dzięki Lechowi Jęczmykowi od czasu, gdy zaczął nam fantastykę przedstawiać.
Nasze sito jest już prawie pełne złota. Prawie, bo największe, najpiękniejsze bryły to te, które potrafimy wypatrzeć sami i po które sami zechcemy sięgnąć, prawda? Cenniejsza od odpowiedzi jest sztuka zadawania właściwych pytań. Więc niech listę „pisarzy Jęczmyka” każdy dopełni swoimi pisarzami. Moi to Frank Herbert, którego wykorzystałem na początku, a o którym Jęczmyk nie wspomina, choć Imperium, sardaukarzy, fremeni i nie tylko dobrze do jego wywodów pasują. I niezmordowany krytyk rzeczywistości zastanej Harlan Ellison. I genialny autor jednego utworu, przekładający na nasze rzymskie „chleba i igrzysk”: William Harrison z jego „Rollerballem” (oraz Norman Jewison do kompletu).
Zofia Kossak-Szczucka: „Krzyżowcy”, „Król trędowaty”, „Bez oręża”.
Zabawne, ale przy dopełnianiu listy wychodzi na jaw cecha, którą Jęczmyk dzieli z dwoma wielkimi pisarzami SF, na których nawet się (zbiorowo, bez podawania nazwisk) powołuje. Niczym wspomniany Ellison, autor protocyberpunkowego „Nie mam ust, a muszę krzyczeć” i twórca właściwego cyberpunku William Gibson (pamiętam jego listy do Fenixa, pisane na… maszynie) nie używa komputera; można powiedzieć, że kingowskie zamiłowanie do wiecznego pióra doprowadził do perfekcji. Stąd może pewne uwagi związane ze specyfiką Internetu, na przykład nazwanie go „przerośniętym telefonem”, zechcemy na własny użytek sprostować, sprawiając tym sobie wielką frajdę. Dobrze na głowę robi zwłaszcza zderzenie Jęczmyka z Jeanem Baudrillardem. No cóż, na wypadek, gdyby ktoś odebrał to jako krytykę powtórzę: Lech Jęczmyk, niczym rasowy nauczyciel, uczy myśleć. SAMODZIELNIE (jeśli cię na to stać). Chcesz Jęczmyka, najpierw miej horyzonty. Wątpię, by szczególnie cenił tych, którzy zechcieli zaledwie nauczyć się myśleć jak on.
I to już koniec. Sito jest pełne, pora zwijać obóz, wracać do miasta i korzystać z życia. Czyli, biorąc pod uwagę naturę zyskanego bogactwa, cieszyć się przekonaniem, że warto ruszyć głową.
#
„Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze” to zbiór tekstów, które kiedyś, w części, ukazywały się w dużym, potem względnie dużym nakładzie w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”. Już się nie ukazują. Lech Jęczmyk regularnie publikuje za to w fanzinie SFinks (dostaje go ten, kto kupi książki SF według własnego wyboru, w tym szaleństwie jest więc jakaś metoda). Tym sposobem „tylko” klienci Sfinksa, śledząc jego pisarstwo, mają przyjemność chichotać w kułak przy polemikach o wyższości fantastyki „poważnej” nad „rozrywkową” czy też odwrotnie, bo to w sumie obojętne. Ostatni wniosek płynący z lektury „Trzech końców historii…” jest bowiem, przynajmniej dla mnie, taki: myślenie sprawia kupę frajdy. Jest cholernie przyjemną rozrywką. W swojej klasie i pod tym względem nic nie może się z nim równać.
Krzysztof Sokołowski.
Tekst ten w formie nieco zmienionej ukazał się po raz pierwszy w: „Czas Fantastyki” 1 (26)