Można powiedzieć, że do miasta zjechał cyrk. Rozstawił kolorowe namioty, ozdobił sznury chorągiewkami, na maszt wciągnął głośno łopoczące flagi, wypakował tresowane zwierzęta, akrobatów, żonglerów, magików i klaunów, odbył kuszącą paradę.
Nic tylko kupować bilety. To jest ruski cyrk ale jakoś nie chce się kojarzyć z tym, co lubimy tak właśnie nazywać… chyba że wypowiadamy te słowa z podziwem. A „Cyrk Siergieja Sniegowa”, znany pod nazwą „Ludzie jak bogowie” na ten podziw, w moim głębokim przekonaniu, zasługuje.
Mimo, jak to się mówi, „barokowego rozbuchania” autorskiej wyobraźni? A może właśnie dla niego samego. Za wielu mamy we współczesnej fantastyce autorów, pracowicie a niezdarnie wydłubujących to, co uważają za bakalie, z ciast wypieczonych przez innych autorów. Lepiących z nich coś, co ani wygląda, ani smakuje, żeby już nie wspomnieć o syceniu. Wyobraźnia wyrywająca się poza konwencjonalne ograniczenia ściśle definiowanych gatunków…
jeśli Anglia to XIX wiek + para = steampunk,
jeśli miasto to sexy wampir [diabeł, anioł, demon] + plus seksy laska – seks = „urban fantasy”
…jest czymś, co powinno się cenić jak skarb, rzadki więc tym cenniejszy. Zwłaszcza gdy, jak w ruskim cyrku, tajfun wyobraźni podlega jednak kontroli i jeśli w pierwszym akcie nad super hiper miastem przyszłości polatuje smok, to nie przez przypadek. I Aniołowie o manierach wieśniaków napitych pod sklepem tanim piwskiem też nie okażą się tym, na co wyglądają. Fuzja w pierwszym akcie strzela nieuchronnie… i nieoczekiwanie.
#
„Ruski” cyrk, „ruska” rewia na lodzie… każdy „ruski” spektakl jest wielki ale też, musimy przyznać, zawsze jest mistrzowsko wykonany. I zawsze zaskakuje. Choćby tym, że poskrobanie lśniącej powierzchni ujawnia nieoczekiwane rysy: ludzie jak bogowie mają humory, bywa że szlag ich trafia, nieobce im słabości, przeżywają bardzo ludzkie tragedie, biorą w cztery litery i nie oczekujcie happy-endu.
Najprościej można to ująć tak: czytanie Sniegowa po dziesiątkach książek współczesnej fantastyki jest jak oddychanie oboma płucami. Głęboki – ale taki naprawdę głęboki – wdech gdzieś, na plaży kawałek za Karwią, gdzie nawet w sezonie bywa pustawo, a morze jest pełne i czyste. Pierwszy, drugi i trzeci. Od tego może się zakręcić w głowie, a nie wszyscy lubią, jak im się w głowie kręci. Bo nie jest przeżycie „eleganckie”, nie uchodzi za „kulowe”, za wyrafinowane, za szampan z truskawkami. Ale moim zdaniem szybko wypite zimne piwo w upał jest jednak przyjemniejsze, zwłaszcza że te truskawki to nie oszukujmy się, plastykowe takie, a za szampan robi białe musujące na kilka kroków jadące siarką i co z tego, że diabelską?
Krzysztof Sokołowski