Dwudziesty trzeci w ciągu jubileuszowych, okrągłych pięćdziesięciu lat Bond, James Bond, wybrał się na polowanie. Nie na wroga jednak poluje, lecz na kasę. A dokładniej, na nagrody. A jeszcze dokładniej, na Oscary.
Mogę się o to założyć z każdym. O co chce.
I mogę jeszcze powiedzieć to, że moim zdaniem na kilka z nich zasłużył. Może i nigdzie nie będzie pewniakiem, ale niemal wszędzie może być mocnym konkurentem. Niemal.
#
Rzecz w tym, że Bond raptem, nieoczekiwanie dorósł. Wyszedł ze swojego własnego jednoosobowego getta. „Skyfall” to już pełnoprawne kino akcji z ambicjami. Nie ukrywa przynależności do serii, jeśli może mu to pomóc lub w niczym nie przeszkadza, nigdzie się od niej nie odcina, ale tam, gdzie to możliwe, stara się wejść o kilka stopni wyżej. Jest „Bondem w wersji de luxe”. Właściwie wszystko zostało tu odnowione, wyremontowane, wyklepane, polakierowane, umyte i błyszczy, a tam, gdzie pojawia się nutka nostalgii za starymi dobrymi czasy, zostaje uszczypliwie skomentowana. Jak wtedy, gdy „M” narzeka, że bondowska ikona: Aston Martin DB5 coupe, mimo (a może właśnie dlatego) że ciągle założoną ma katapultę siedzenia pasażera, jest potwornie niewygodny. Pamięta się tym, gdy zaczyna walić działkami ukrytymi w reflektorach.
Niby wszystko tu jest jak powinno być: teaser, piosenka, zagrożenie, bieganiny, strzelaniny, bójki, gadżety, złoczyńca, pokonanie złoczyńcy i zakończenie, nieśmiertelne: „James Bond powróci”. Fanatyczni fani serii mogą co najwyżej ponarzekać, że Craig pije piwo. Ale ci bardziej krytyczni kilka różnic z pewnością wychwycili.
W mojej opinii jedna jest najważniejsza i bez niej „Skyfall” by nie było. Samowi Mendesowi, reżyserowi z niebagatelnym dorobkiem, udało się mianowicie połączyć w jedną spójną całość części, które do tej pory grały każda swą muzyczkę. Zaczyna się to od teasera, nie będącego już wyłącznie pokazem efektownej kaskaderki, w najlepszym razie luźno związanej z treścią filmu. Teaser stał się prawdziwym początkiem, ekspozycją i płynnie przechodzi w czołówkę, w której głównym motywem jest ból, krew i krzyże – śmierć. Składa obietnice, która zostaje dotrzymana, bowiem dalej obowiązuje ta sama zasada. Nie ma już przedzielonych poręcznymi przerwami osobnych „aktów”: teraz Bond się bije, teraz Bond pije, teraz Bond podrywa dziewczynę (lub daje się jej poderwać) teraz Bond „podaje dowcip”, a widzowie mają się śmiać jakby siedzieli w telewizyjnym studio i takie dostali polecenie zza kamery. Wszystkie te obowiązkowe elementy owszem, istnieją, ale zostały wplecione w fabułę, tak jak zręczny tkacz wplata wzór w kobierzec.
#
A jeśli już przy „muzyczce” jesteśmy: Mendes ściągnął za sobą swego stałego kompozytora, Thomasa Newmana. Wiedział, co robi i po co. Bondowska muzyka po kilku pierwszych filmach zachorowała przecież na tę samą chorobę co akcja: rozpad osobowości. Popisywała się „motywami”. Nie porzucono ich, skądże, tyle, że ograniczono ich liczbę i znaczenie, zrezygnowano z dosłownych cytatów. Wprowadzono wariacje. Doprawdy, do teasera powinno się dawać widzom słuchawki. Po to, by usłyszeli, jaką rolę w nim grają dźwięki naturalne, nie tylko obowiązkowy ryk silników i pisk opon, ale przede wszystkich stukot kół pociągu, gwizd lokomotywy… i cisza. Cisza, która zapada gdy Bond dostaje kulę, spada w jednym długim ujęciu, cisza czekająca na słowa „agent down”, cisza płynnie przechodząca w piosenkę, która w tym kontekście wydaje się niestety słaba. Słabsza była chyba tylko Madonna. Ale co się komu podoba. Osobno, wyrwana z kontekstu, Adele brzmi mi w tej chwili całkiem, całkiem.
Scenariusz… cóż, chciałbym rzucić mu kilka komplementów, ale doprawdy żaden nie przychodzi mi do głowy. Chociaż nie, przecież tu też mamy face lifting i to poważny: standardowym, płaskim jak kartka papieru bohaterom Bonda dorobiono drugi wymiar. Przeszłość. Nie wykroczono jednak poza obowiązkowy, pseudopsychologiczny banał a la Hollywood, któremu psychoanaliza ciągle odbija się czkawką. Biedny Javier Bardem dostał rolę tak nieprawdopodobnie sentymentalną, że sam nie wiedział, co z nią zrobić. Potraktować tego poważnie nie sposób, do dowcipów się nie nadaje (chyba, że kogoś bawi domniemany homoseksualizm 007), pozostaje tylko „wygrać szaleńca”, ale na szaleńca o wiele za mało w niej ikry. Zostaje tylko rozczarowanie, prawda?
#
No właśnie, i to sprawa na dziś ostatnia. Biedny Bardem. Biedni aktorzy. Co mogli zrobić z bondowskimi, jak zwykle tandetnie schematycznymi „typami”, tyle że po kosmetyczce i w perukach?
Niektórzy nie mogli, choć może nawet próbowali? Pretensje do Javiera Bardema biorą się w połowie z tego, że nie jest niestety Chirughiem, a w połowie z tego, że nie jest Christopherem Walkenem, Zorinem z „Zabójczego widoku”. No ale Chirugh mógł być tylko jeden, a Walkenem nie będzie nigdy nikt oprócz Walkena***, więc… „nie strzelać do pianisty, robi co może”. Z biednej Marlohe nie da się nawet podkpiwać: gdyby scenariusz dał jej więcej, to tylko więcej by spartoliła, więc może lepiej, że jest jak jest. Poniżej poziomu Tanyi Roberts w każdym nie zeszła choć… może to byłby tytuł do chwały? Naomie Harris zasługuje, jak sądzę, na opinię przychylniejszą niż w większości recenzji. Dostrzegła, że jej postać jest stosunkowo najmniej sztampowa. Agentka terenowa zabijająca partnera (no, nie do końca, ale trauma zostaje), rezygnująca z czynnej służby, wymieniająca adrenalinę walki na adrenalinę stukania w klawiaturę komputera w sekretariacie, to przecież nie byle co. Próbowała coś z tym zrobić, chwała jej za próbę.
Niektórzy w zasadzie nie próbowali, przynajmniej Craig. Nie ma za wiele talentu, rzemiosła i charyzmy, ale ma ich akurat tyle, ile potrzebuje „nowy Bond”. Sprawdził się po raz trzeci. Chwała mu za to.
Ale okazuje się, że niektórzy wręcz przeciwnie, mogli. Mogła Judi Dench, która najwyraźniej może wszystko i wszystko przychodzi jej z największa łatwością. Mógł Ralph Fiennes, czyniący nieprawdopodobną postać rządowego biurokraty, przedzierzgającego się w dzielnego wojownika, niemal prawdopodobną. Mogła Helen McCrory, która swa małą rólką sprawiła, że pożałowałem, kiedy scena przesłuchania przed komisją skończyła się, niestety strzelaniną. A przede wszystkim mogli młody Ben Winshaw i stary Albert Finney. No, ale im ze scenariusza coś kapnęło. Nowy „Q” dostał kwestię o tym, jak to więcej szkody narobić może w świecie nerd w piżamie, z laptopem na kolanach i filiżanką Earl Greya niż uzbrojony agent. Za dobra na ten scenariusz? Owszem, lecz jest to przecież sparafrazowany cytat z „Ojca chrzestnego”, kiedy to Tom Hagen mówi do Sonny’ego: „Prawnik z teczką może nakraść więcej niż stu facetów z rewolwerami”. A Finney, mistrz epizodu (proszę sobie przypomnieć, albo jeszcze raz obejrzeć, scenę wręczania Juli Roberts czeku przy końcu „Erin Brockovich”) jak zwykle bezbłędnie podaje najlepszy z „bondowskich dowcipów”. Na pytanie Bonda: „Jesteś gotów” (do walki) odpowiada mianowicie: „Byłem gotów nim ty się urodziłeś, synu”. Napisane nie wygląda fascynująco, usłyszane z ekranu… mój Boże, cóż to była za przyjemność.
I tyle tego… na razie. Musze obejrzeć „Skyfall” jeszcze dwa – trzy razy (to by było w sumie pięć) w tym co najmniej jeszcze raz w IMAXie, by być całkiem pewien tego, co napisałem. Ale tak, roboczo, z brudnopisu… cóż, moje kandydatury do Oscarów są chyba zupełnie oczywiste?
Krzysztof Sokołowski
***proszę mi wybaczyć tę parafrazę cytatu z Kinga, z „Rose Madder”. Tam złoczyńca – szaleniec goli sobie głowę, co podoba się Murzynom przed fryzjerem. Jeden z nich mówi: „Dobrze wyglądasz, choć nie jesteś Michaelem Jordanem”. Drugi odpowiada: „No ale nikt nie jest Michaelem Jordanem”. Pierwszy kończy dialog: „Oprócz Michaela Jordana”. Nie mogłem się powstrzymać 🙂