10
wrz
2012

Stephen King po raz piąty

[Uwaga odautorska: ku własnemu zdumieniu odkryłem, że moje kolejne teksty o Kingu, powstające w ciągu niebagatelnych dwunastu (i więcej) lat, jednak układają się w całość. Następują po sobie „pojęciowo logicznie”, jakby towarzyszyły rozwojowi samego Stephena Kinga: od młodzieńczej pasji do refleksji, nazwijmy to uprzejmie (jesteśmy niemal rówieśnikami), wieku dojrzałego.]

 2. Dzieło doskonale zamknięte

Czyli 2/3 Kinga.

1. SKĄD WYCHODZIMY?

Metafora pozwala nam poznawać, co nowe, nazywać to, co jeszcze nie nazwane. Najogólniej – i z możliwie niewielkim marginesem błędu – możemy powiedzieć, że metaforą sięgamy do tego, co znamy z doświadczenia by oswoić to, co do znanego doświadczenia nie należy, a więc wymyka się opisowi… i pojęciu. Metafora oswaja nieznane jak, by użyć bardzo kingowskiej metafory, odblask ognia padający poza granice leśnej polany.

Ograna to metafora, prawda? Daję słowo, że nie przypadkiem. I nie przypadkiem psułem sobie styl, powtarzając to słowo raz za razem.

Nasuwa się teraz oczywiste pytanie: założywszy, że Stephen King posługuje się rozbudowanym wyrażeniem metaforycznym, co jest jego członem znanym, punktem wyjściowym, a co tym, co jeszcze nieznane, punktem dojścia. Otóż bez żadnych wątpliwości powiedzieć można, że owym punktem wyjściowym jest to, co dla Kinga najbardziej charakterystyczne, co jest wręcz jego znakiem firmowym: „strachy”.

I znów: nie przypadkiem używam lekceważącego określenia. Nie czuję się zobowiązany do wysiłku, skoro sam autor daje mi nienajlepszy przykład. Katalog jego „strachów” jest upiornie wręcz oczywisty, bo też przy przyjęciu takiego założenia inny być nie może. Składa się wyłącznie z zapożyczeń; gdyby operował w przemyśle elektronicznym, King zginąłby zmiażdżony górą pozwów o naruszenie praw patentowych. Doprawdy, słowo „strach” w każdym jego znaczeniu koniecznie trzeba ująć w cudzysłów. Debiutancka powieść i telekineza, druga powieść w dorobku i wampiry (na jego korzyść należy jednak zapisać, że autor wyprzedził modę o trzydzieści parę lat), chwila oddechu i zaraza wyludniająca ziemię, potem prekognizja i zaraz po niej pirokineza. Wampiry, zombie, duchy, nawet obcy z kosmosu… jeśli boimy się tego, co nieznane, a to przecież popularna teoria, wysiłki Kinga powinny budzić uśmiech politowania. Tyle w nich nieznanego co smakowych nowości w trzecim kolejnym Big Macu.

2. DOKĄD DOCHODZIMY?

King nigdy nie lokuje akcji swych dzieł na „no man’s landzie”. Podobno jest nawet jego atutem to, że mocno trzyma się tego, co normalne, zwykłe i codzienne; swoją drogą dziwny to komplement pod adresem „autora horrorów”. Jego światem, jedynym który zna, jest rzeczywistość prowincjonalnej Ameryki tak typowa, że wręcz karykaturalna. Autor do perfekcji doprowadził zasadę: „przede wszystkim pisz o tym, co znasz”.

Oczywiście trudno uznać to za wadę. Rzeczywistość bardzo różnorodnej prowincjonalnej Ameryki jest tajemnicza i bywa niesamowita, a w swej tajemniczości i niesamowitości jest wcale często opisywana. „Southern Gothic” wyspecjalizował się wręcz w opisie tego, jak sama nazwa wskazuje, najbardziej znanego fragmentu tej prowincji. Nazwa wskazuje też na narzędzie, używane do nazwania nieznanego: element niesamowitości zostaje wprowadzony, by wydobyć z cienia i ujawnić to, co kryje się pod widoczną, bezpieczną, gładką powierzchnią rzeczy. Nie neguje jej, ale neguje istnienie wyłącznie jej. Sięga pod maskę legendy, pod maskę sielskiego życia, sielskich konfliktów, nawet sielskich, „normalnych” tragedii. Oczywiście można tu przywołać Faulknera czy Caldwella, ale lepszymi przykładami i to znanymi z filmów, bliższych dzisiejszemu odbiorcy niż książki (i od razu odsyłającymi do 3/3 Kinga) będą chociażby „Wybawienie” Jamesa Dickeya (i „Uwolnienie” [sic!] Johna Boormana) czy „To nie jest kraj dla starych ludzi” McCarthy’ego (i braci Coen).

Jaki obraz prowincji uzyskujemy dzięki nim? Szalony? Ciemny? Pozbawiony złudzeń? Owszem, ale przede wszystkim otrzymujemy obraz inny. Dostrzegamy coś, czego przedtem nie widzieliśmy. Czasami wręcz karykaturalnie przejaskrawiony element „inności”, „nienaturalności”, „niesamowitości” wyrwany z kontekstu naszej dotychczasowej wiedzy może razić, jednak jeśli pamiętamy, że te i im podobne dzieła wpisane są właśnie w kontekst, w obraz kultury malowany barwami zastosowanymi po raz pierwszy na taką skalę w „Przeminęło z wiatrem” musimy przyznać, iż lektura (czy też wizyta w kinie) jakoś tam nas wzbogaciła, choć wrażenia zostawiła niekoniecznie przyjemne.

3. JACY SĄ AMERYKAŃSCY PROWINCJUSZE?

Z powodów, które dla mnie ciągle pozostają i zapewne na zawsze pozostaną tajemnicą, Dickeya czy McCarthy’ego nie uważa się za autorów epatujących grozą, w odróżnieniu od Kinga właśnie, by już nie wspomnieć, że autorzy ci (i inni) ani nie zyskali takiej jak on masowej popularności (Dickey) ani nie mają wielkiej szansy na jej zyskanie (McCarthy). Problem wydaje się tkwić w tym, że my wszyscy, a więc amerykańscy prowincjusze także (a może nawet przede wszystkim?) nie lubimy, kiedy zagląda się nam w karty. Jest sytuacją bardzo komfortową życie w przekonaniu, że wszystko to, co miłe i dobre, jest także prawdziwe, a jeszcze milej nam wiedzieć, że także powszechnie uważane za prawdziwe. Dążenie do uzyskania swego rodzaju obiektywizmu przez pokazanie „drugiej strony” jest niemile widziane. Obiektywizm, czy też wytrwałe dążenie do obiektywizmu, nie jest dobrem cennym i powszechnie poszukiwanym.

Niestety, niedoskonała metafora „Southern Gothic” odbiera nam dobre samopoczucie. Zapewne przede wszystkim przez to, że oba jej człony są wzięte, jeśli można tak powiedzieć, z tego samego porządku rzeczy. To, co niesamowite i straszne współistnieje z tym, co zwykłe, normalne i… pocieszające na tym samym planie tej samej rzeczywistości. Budzi to niepokojące przekonanie, że oglądając „niesamowite” w istocie spoglądamy w lustro.

Patrząc na sprawy z tej perspektywy zaczynamy rozumieć, po co Kingowi jego słynna groza „nie z tego świata”. Właśnie po to, by nie była „z tego”, by owo „to” mogła ujawnić, pokazać, postawić nam przed oczyma.

I co widzimy? Czy świat amerykańskiej prowincji zderzy się z wampirem, czy z obcymi z kosmosu, wahadło w ten sposób wychylone od pionu zawsze do pionu powraca. Prekognizyjny Johnny poświęci życie, by zamordować tego (złego) kandydata na prezydenta, który w przyszłości, już jako prezydent, odpali bombę atomową. Pirokinetyczną Charlie ocali wzorcowy prowincjusz Irv Manders z wzorcową żoną – prowincjuszką, serwującą wzorcowe prowincjonalne dania, zaś brzydkie, a znane jej, iście niesamowite, nadnaturalne sekrety ujawni wzorcowy amerykański magazyn, zawsze prawdomówny i „bez żadnych związków z rządem” (w domyśle: szalenie kulturalny i bardzo trendy „Rolling Stone”). Zagłada całej naszej cywilizacji, dokonana via śmiercionośny wirus i starcie z apoteozą zła, Randallem Flaggiem, potrzebna jest tylko po to, by zwyciężyła amerykańska prowincja wcielona w dobrego, starego chłopca z prowincji teksańskiej, Stu Redmana (jakże inny to prowincjonalny Teksas niż u McCarthy’ego). Ten świat – i zamieszkujący go ludzie – dysponują „dobrem” w takim nadmiarze, że żadna zła siła nie jest im w stanie podskoczyć. W końcu wystarczy w nią nie wierzyć, a złą magię zwyciężyć dziecięcym dobrem tkwiącym głęboko w każdym z nas, tym od zajączków na ścianie szeryfa Pangborna.

W jednej z niewielu wycieczek w krainę prawdziwej fantastyki naukowej King stawia wszystko, czyli wszechmoc małych zielonych ludzików, przeciw amerykańskiej prowincji miasteczka Haven, po czym ratuje tę prowincję przy pomocy lewicowego alkoholicznego poety, odpornego na telepatyczne oddziaływanie obcych dzięki stalowej płytce w głowie. Znacznie większej skali interwencję w rzeczywistość psuje inny alkoholiczny pisarz, John Marinville. Bardzo pocieszające jest to, że warto ratować prowincje nawet kosztem życia jej odmienionych mieszkańców (zmiana może być tylko na gorsze) i własnego życia, prawda? Ale jeszcze bardziej pocieszające wydaje się, że do takiego „zrywu serca” zdolni są ludzie tak zwykli jak ci dwaj i w takim nadmiarze obdarzeni potocznymi przywarami. Jeśli oni tak potrafią, to co potrafimy my?

4. DZIEŁO ŻYCIA

W 1982 roku na światło dzienne zaczęło wyglądać „dzieło życia” Kinga, by narodzić się nareszcie, w całości, w roku 2004 i przybrać ziemską postać siedmiotomowego cyklu „Mroczna Wieża”. Jest on idealnym wręcz obiektem, na którym zbadać można działanie „kingowskiej metafory”: od znanego świata najszerzej pojętej fantastyki po…

No właśnie. Po nieznane.

Ale o nieznanym za chwilę. Zacznijmy od katalogu znanego. Pierwszy element to oczywiście western, ten jedyny prawdziwie amerykański gatunek sztuki. Ale western specyficzny nie tylko dlatego, że filmowy, choć przecież ma on swoją chlubną tradycję i w literaturze, i w sztukach pięknych (mało kto zdaje sobie sprawę, że najwybitniejsze westerny, w tym „W samo południe”, „15.10 do Yumy” czy powtarzany trzykrotnie, w tym raz oskarowo, „Cimaron” powstały w oparciu o materiał literacki). Specyficzny bowiem, co warto odnotować już w tym miejscu, jego ikoną staje się nie Amerykanin Amerykanina, taki John Wayne Forda, lecz Amerykanin Włocha, który go przerobił na spaghetti: monstrualny Clint Eastwood w płaszczu, z mutacją Magnum .44 w zaciśniętej garści. Nie ujmując nic Eastwoodowi, który później udowodnił swą wielkość, zastanówmy się przelotnie, czy nie lepiej Roland wyszedłby na tym, gdyby pożyczyć go nie od Leoniego, lecz choćby z Cimarona – tego z bardzo wczesnym Oskarem, a zwłaszcza tego z Glenem Fordem w roli głównej.

Z westernu wywodzi się też sceneria pustyni z rozpadającą się stacją dyliżansów jako motywem głównym… i pasmem gór. Ten obraz też nie zachwyca, daleko mu do Monument Valley. Do westernu należy też nieświadomie chyba karykaturalny („Mroczna Wieża” nie obfituje w humor) obraz Meksyku w postaci Mejis.

Element drugi katalogu znanego to legenda arturiańska, przez Kinga fatalnie zubożona do obrazu rycerzy, kształconych trochę jak w grach RPG albo najbardziej nieudanych powieściach fantasy (lub też popłuczynach filmu o wschodnich sztukach walki) i poszukiwań Świętego Grala.

Element trzeci to oczywiście Tolkien. Ale – bo i tu musimy zgłosić zastrzeżenia – dość specyficznie rozumiany. Tylko nieznajomością dzieła J.R.R. Tolkiena można tłumaczyć porównanie Wysokiej Mowy z jej „Thankee sai” z rolą, jaką konstrukcja własnego języka (w istocie własnych języków) odgrywa w kreacji tolkienowskiego świata. A formowanie kingowskiej drużyny też wygląda na kpinę z Drużyny Pierścienia, może przede wszystkim przez to, że gdy w Drużynie Tolkiena i cnoty, i ułomności jej członków, i te, i te konieczne do osiągnięcia celu, wynikają z natury tychże istot, w Drużynie Kinga mamy po prostu rewolwerowca bez palców u rąk, rewolwerowca bez nóg i kandydata na rewolwerowca, który raz umarł i od tego w głowie mu się miesza. Dlaczego, u diabła, nie sięgnąć po „Siedmiu wspaniałych”? To już wzór westernu o tyle przynajmniej tolkienowski, że u Tolkiena członkowie drużyny żyją dzięki swym umiejętnościom i sile charakteru, a w „Siedmiu wspaniałych” przez nie umierają. W jednym i w drugim jest jakaś wielkość, której u Kinga, wzorującego się blisko na Tolkienie, jako żywo nie ma.

Element czwarty to oczywiście wszystkie „złe stwory”: Wampiry, zombie, mutanci i ich przeróżne warianty, na czele z Randallem Flaggiem w przebraniu, jak zwykle bezbarwnym, bezustannie rozwiewanym przez nawet najlżejszą bryzę i mozolnie sklejanym od nowa.

No dobrze, znane ma tę wadę, że musi być znane, ale i tę zaletę, że użyte jako człon wyrażenia metaforycznego odkrywa przed nami nieznane. Co odkrywa „Mroczna Wieża”. Honorarium za to, co teraz piszę temu, kto mi odpowie na to proste pytanie. Jeśli nie brać za dobrą monetę szczęścia rodzinnego trojki szczęśliwych w Nowym Jorku byłych rewolwerowców, kończy się ona tak ja zaczęła: Clint Roland rusza w drogę, tylko ma przy sobie nowy „artefakt”. Nie wiem, jak komu, ale mnie to się kolarzy z pierwszymi sesjami słynnej gry planszowej „Talizman”, znanej kiedyś jako „Magia i miecz”: kartonowa postać dociera na Koronę Władzy tylko po to, by zorientować się, że po drodze za mało ich zgromadziła i nie całkiem te artefakty… po czym zabawę należy zaczynać od nowa. Ale może istnieją szlachetniejsze analogie?

Niech sobie istnieją, podstawowego faktu to nie zmieni. Zmęczyliśmy kilka tysięcy gęsto zadrukowanych stron… i po co? Dla frajdy? Jeśli odliczymy frajdę, nie zostaje nam dosłownie nic. Nic a nic. Dostaliśmy metaforę z poderżniętym gardłem.

Dlaczego akurat tu i akurat taką? Odpowiedź na to pytanie wykracza poza ramy niniejszego tekstu, pozwolę sobie jednak na dygresję. Czyżby zdarzyło się tak dlatego, że cnót amerykańskiej prowincji nie da się już dłużej stawiać czytelnikom przed oczy i za wzór? Że nawet w Maine skończyły się czasy Irvów Mandersów, Norma kupuje jajka w Wal-Marcie, Johnny doskonali prekognizję, żeby wyrwać trochę grosza przy pokerowym stole (wystarczy otrzeć się o kogoś by wiedzieć, jakie wyłoży karty) a Rolling Stone pod każdą nazwą pachnie tak samo: nie różą bynajmniej, lecz tabloidem?

Ale to już pytania na inną okazję.

5. DZIEŁO DOSKONALE ZAMKNIĘTE.

Gdyby ktoś pytał: jedyną kwestią, którą w fenomenie Kinga nazwać można interesującą, to jego oszałamiająca kariera. Od tego zaczęliśmy i na tym będziemy powoli kończyć. Ośmielam się postawić tezę, że powodzenia tego autora, powodzenia mierzonego komercyjnym sukcesem, nie należy szukać w jego twórczości, lecz w jego czytelnikach.

Ośmielę się też postawić tezę drugą: im więcej możliwości interpretacyjnych stwarza dzieło literatury, tym mniejsza suma jego nakładów… i vice versa. Im bardziej otwarte na interpretacje jest dzieło, tym mniej znajduje czytelników, bo jego lektura i jego poznanie związane jest z koniecznością wytężenia intelektualnych sił umysłu i wyobraźni. I odwrotnie, tam, gdzie wszystko podane jest „na patelni”, gdzie ani intelektu, ani wyobraźni uruchamiać zwyczajnie nie trzeba, tam nakłady sumują się do setek milionów.

A King używa wysiłku komputera (i pióra wiecznego Watermana) by wychodząc od niezwykłej przeciętności koszmaru udomowionego, czego najlepszym przykładem wampir, ukazać cnotę przeciętności najzupełniej zwyczajnej. Jej apoteozą jest Castle Rock, ale to po walce: ksiądz Brigham i pastor Rose podtrzymujący się nawzajem, szeryf Pangborn szczęśliwy w ramionach Polly i Norris Ridgewick w charakterze wyborowego „ginslingera”. Jako szeryf niewątpliwie będzie teraz w stanie samodzielnie rozgonić barową bójkę dwóch motocyklowych gangów, a to przecież jest problemem prowincjonalnych miasteczek większym niż wampiryczny handlarz marzeniami.

Tak więc, w sensie niemal modelowym, produkuje King jedno wielkie „dzieło zamknięte” w kilkudziesięciu tomach. Dzieło podległe zaledwie jednej i prostej interpretacji. Nie pozostawiające pola dla gry znaczeń, gry wyobraźni, gry intelektu. Wszystko jest na wierzchu, podane na chlebie, polane keczupem, z rożkiem sałaty kusząco wyglądającym spomiędzy złożonych połówek wielkiej bułki. Z frytkami. I colą. W zestawie.

Wbijamy zęby w tak smakowite danie, przełykamy i oblizujemy się. Do tego jesteśmy kondycjonowani, do tego nas przyzwyczajono, to atakuje nas z księgarskich półek i list bestsellerów. Nie myśleć, tylko konsumować wiedzę o tym, że jesteśmy „kul”.

Reklamie takich dań nie sposób się przecież oprzeć, od tego w końcu jest reklama.

Kingowskie dzieło doskonale zamknięte z góry likwiduje jakąkolwiek możliwość interpretacji innej niż ta, że zawsze jesteśmy górą, zawsze tacy sami i tak powinno być. King to nam pokazuje, zawsze i cały czas. I dlatego go kochamy.

Krzysztof Sokołowski

Share

You may also like...