Ciemne wieki. Fanatyzm. Stosy, mordy, rzezie. Brud. Kretyni i kaleki. Pasy cnoty. Jedyne, co dobrego można o nim powiedzieć, to skarby Templariuszy.
Średniowiecze, jak dobrze policzyć, to jakieś dziesięć z dwudziestu wieków historii naszej cywilizacji. Barbarzyńcy, po części już chrześcijanie – arianie, rozkładają Rzym od środka, najeżdżają od zewnątrz, powoli, systematycznie i wytrwale doprowadzają do upadku. Ale tu i ówdzie (i w Irlandii) istnieją małe przyczółki kultury: tu stoi kościółek, tam klasztorek, niewiele więcej. Mozolnie gromadzą, przechowują, a potem także mnożą wiedzę. Najpierw starą, potem już nie tylko. Wybierają co inteligentniejszych barbarzyńców, dają im jeść, uczą czytać. Kształtują nowych ludzi, resetują sposób życia, system wartości. Z tego będzie potem renesans karoliński, otwarcie na o ileż cywilizacyjnie wyższy arabski świat zera, Arystotelesa i operacji ze znieczuleniem. Będzie z tego opat Sugeriusz i gotyk. Ale to potem.
Gdyby cywilizacja była facetem i gdyby spodziewała się żyć przyzwoicie długo, a potem umrzeć naturalną śmiercią, w chwili końca Średniowiecza miałaby pod czterdziestkę. Na intelektualne rewolucje to trochę późno, choć fakt, w tym wieku niektórym odbija. Na ogół po czterdziestce po prostu zaczynają ci się podobać coraz młodsze dziewczyny i coraz częściej masz ochotę dać komuś w mordę tylko po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze możesz. A gdyby cywilizacja była kobietą (i może nawet jest, na co wskazuje imię), to w tym wieku kobieta rezygnuje z bycia matką, a zaoszczędzonymi na dzieciach pieniędzmi zaczyna serio napędzać przemysł kosmetyczny.
Zapewne to miał na myśli twórca Narnii, przyjaciel Tolkiena, znacznie lepszy od niego pisarz i… wykładowca, kiedy każdy swój (zawsze inny) oxfordzki wykład inauguracyjny kończył zawsze tymi słowami: „And then the Renessaince came and spoiled everything”. „A potem przyszedł Renesans i wszystko zepsuł”.
#
Właśnie o tym, choć nie tak rozkosznie prosto, nie jednym zdaniem, opowiada Michael Flynn w odświeżającym, tak cudownie niepolitpoprawnym „Eifelheim”. Kiedyś, dawno temu, było to opowiadanie kandydujące do Hugo (i przegrywające). Opowiadanie o parze naukowców: panu historyku i pani fizyk, i pewnej zagadce z przeszłości. Pan historyk reprezentował specjalność zdumiewająco bliską asimovowskiej psychohistorii, pani fizyk zajmowała się co bardziej skomplikowanymi zagadnieniami fizyki teoretycznej. W sumie czysta, dobra klasyczna SF z inwazją obcych w tle.
Powstała po latach powieść (nominowana do Hugo i… przegrywająca) przenosi ciężar akcji w XIV wiek, do wiochy na (dzisiaj) niemieckiej prowincji, w Schwarzwaldzie. Wiochy, która jak wiele jej podobnych wyludniła się za Czarnej Śmierci, ale w odróżnieniu od wielu na zawsze, a to się stać nie powinno. Państwo naukowcy nie zmieniają się, rozwiązują zagadkę. Nie zmienia się sama zagadka. Za to zmienia się perspektywa – na średniowieczną – i główny bohater, na wioskowego proboszcza z epoki, ojca Dietricha.
Ojca Dietricha – człowieka z przeszłością, co nie wszyscy reckowicze raczyli zauważyć. Oskarżali autora, że kazał księdzu mądremu i wykształconemu w czasach, gdy wiedza była funkcją mądrości, zamknąć się gdzieś, gdzie diabeł pożegnał ludzi wiecznym „dobranoc”. Tymczasem ojciec Dietriech szukał w Oberhochwald (przemianowanym ex post factum na „Teufelheim” – „dom diabła” – a jeszcze później na Eifelheim) schronienia. Ten, jakbyśmy dziś powiedzieli: zbrodniarz wojenny, z dala od wielkiego świata szukał tam schronienia przed wiszącą nad nim karą śmierci i gnębiącymi go wyrzutami sumienia. Szukał odpowiedzi na pytanie: co to znaczy żyć – to określenie, relikt Średniowiecza, pałęta się jeszcze po naszym języku potocznym – „po Bożemu”. Próbował pogodzić się ze swą przeszłością. Od nowa zdefiniować, na własny użytek choć w zgodzie z Kościołem, własnego Boga, w imieniu którego rżnął i dowodził rzezią.
W czym wydatnie pomogli mu Obcy. Krenkeni. Ich uszkodzony statek wylądował awaryjnie w lasach niedaleko wioski i teraz oni, wielkie pasikoniki z mentalnością zdradzającą pozostałości „psychologii roju” wymagają pomocy. I współczucia.
To zdumiewające, ale otrzymają jedno i drugie. Niektórzy nawet się nawrócą, choć jeden Bóg wie, jaki jest ten ich Bóg? Bóg musi być wielki, skoro i nas, i ich stworzył na „swój obraz i podobieństwo”.
#
W warstwie „przyziemnej”, zwykłego, codziennego życia Flynn pokazuje epokę z godną podziwi erudycyjną wiernością. Zawstydziłby nią samego Eco, choć tylko tego znanego nam z „Imienia róży”. Ale jest też Średniowieczu wierny – i tu bije Eco na głowę – tam, gdzie to znacznie ważniejsze. Tak jak trudy codziennego życia, doskonale poznał i pokazał sposób myślenia ludzi epoki, ich stosunek do świata wiedzy i idei. Tak doskonale, że prawdy, które przekazuje wydają się nierzeczywiste i nieprawdopodobne tym z nas, którzy lubią żyć w niewoli schematów. Przypuszczam, że gdyby dziś czytano jeszcze „Krzyżowców” Kossak-Szczuckiej, reakcja byłby podobna.
Michael Flynn imponuje tym, że mu się jeszcze chciało obalać legendy, sprzeciwić oszczercom, naruszyć powszechnie obowiązujące łgarstwa, przegrywać nagrody. Ale może jeszcze bardziej tym, co go łączy z Kossak-Szczucką: intelektualne jądro powieści umiał ubrać w formę doskonale czytelną. Lektura „Eifelheim” jest przede wszystkim frajdą, wszystko inne następuje potem. Albo i nie następuje – jak wspomniałem byli tacy reckowicze, którzy nie zauważyli przeszłości ojca Dietricha, i tacy, którzy mieli autorowi za złe, że w fizyce teoretycznej ośmielają się występować „trudne wyrazy”. A mimo to chwalili książkę, pewnie nawet szczerze.
Bóg – ten Krenkenów i ten ojca Dietricha – a więc nieskończenie miłosierny zapewne pochyli się ze współczuciem nad ich ignorancją. Ja nie potrafię, ale tym razem powstrzymam się od złośliwych komentarzy. Powodowany dobrym przykładem.
I tylko skończę tym, czym zacząłem. Prośbą. Nie czytaj tej książki, czytelniku! Ani mi się waż, proszę!
Dobra książka, książka taka jak „Eifelheim”, jest solą ziemi, a ziemia nie powinna być przesolona.
Krzysztof Sokołowski.