13
mar
2021

Kochajmy Tolkiena!

I. Śródziemie.

Najpierw wyobraźmy sobie świat. Świat całkowity, kompletny. Niech będzie to na przykład planeta unosząca się w pustce zamieszkałej przez bogów. Niech na tej planecie znajdzie się miejsce na ocean, którego nie sposób przepłynąć, na morza, po których podróżują odważni żeglarze, na uchodzące do tych mórz bystre, groźne rzeki, płynące wśród wielkich lądów i lasy, gdzie zamieszkują niezwykłe istoty. Wyobraźmy sobie świat, w którym żyją piękne, czasami bardzo smutne, a czasami wesołe jak dzieci elfy, odważne i twarde w walce jak stal krasnoludy, ludzie, którzy potrafią być zarówno dobrzy jak źli, równie odważni jak tchórzliwi. Wyobraźmy sobie jeszcze, że w świecie tym królują mieszkające wśród szczytów niebotycznych gór orły, że lądy podzielone są na królestwa, którymi rządzą władcy różnych ras, że w podziemiach mieszkają istoty złe i okrutne, które również mają swego pana i wypełniają najbardziej złowrogie jego rozkazy. A jeżeli będziemy naprawdę próbować, może uda nam się jeszcze zobaczyć oczami wyobraźni siedzącą na progu wygodnej, choć wygrzebanej w ziemi norki niewielką istotę, której jest tu po prostu dobrze, całkiem zadowoloną z życia i nie mającą najmniejszej ochoty zamienić go na coś innego, choćby to „coś innego” miało być znacznie, ale to znacznie wspanialsze. I może dostrzeżemy jeszcze, jak prowadzącą do domu tej istoty dróżką zbliżają się poważne kłopoty w postaci tajemniczego starca, który jest naprawdę wielkim czarodziejem, choć zupełnie na to nie wygląda.

A więc… najpierw powinniśmy wyobrazić sobie świat, wśród tego świata kontynent, który nazywa się Śródziemie, a na tym kontynencie niewielki, spokojny kraik o nazwie Shire. Warto spróbować, bo jeśli uda nam się to sobie wyobrazić, możemy zacząć słuchać pewnej niedługiej opowieści o dziwnym tytule: „Hobbit, czyli tam i z powrotem”.

Jest to dość stara opowieść. Powstała dawno, niemal dokładnie pół wieku temu, w 1937 roku. Nie jest bardzo długa i ci, którzy już zdołali ją polubić, myślą czasami, że kończy się zbyt szybko i że warto byłoby móc poczytać jeszcze trochę o przygodach elfów, krasnoludów, czarnoksiężników. Przede wszystkim czekają jednak na to, by kiedyś, w przyszłości, poznać dzieje tych niezwykłych stworzeń, którym tak dobrze jest w ich małym państwie, w niedużych miasteczkach, suchych, ciepłych i wygodnych norkach. Bowiem ci, którzy poznali już tę opowieść, polubili przede wszystkim hobbitów. A zwłaszcza, co może naprawdę dziwić, jednego z nich: przyzwyczajonego do wygód i umiejącego je docenić pana Bilbo Bagginsa, choć:

„Bagginsowíe żyli w okolicy Pagórka od niepamiętnych czasów í cieszyli się powszechnym szacunkiem nie tylko dlatego, że prawie wszyscy byli bogaci, lecz także dlatego, że nigdy nie miewali przygód Í nie sprawiali niespodzianek: każdy z góry wiedział, co Baggins powie o tej czy innej sprawie, tak że nie potrzebował go trudzić zadawaniem pytań”.

Bilbo nie był więc chyba wymarzonym bohaterem pełnej niespodzianek podróży po niezwykłym świecie. Lecz to jego właśnie wybrał los, właśnie jego widzieliśmy, gdy siedział na progu i palił fajkę zupełnie nieświadomy tego, że drogą zbliża się przygoda.

To on stał się w końcu bohaterem wyprawy „tam” – czyli do wypełnionej zrabowanym przez smoka złotem jaskini i „z powrotem” – do domu, który tymczasem sprzedano na licytacji. Wyprawy, która Śródziemie, czyli zamieszkały i przez hobbitów świat uczyniła sławnym w całym naszym świecie.

II. Hobbit.

Poznaliśmy więc Śródziemie po raz pierwszy, oglądając je oczami niepozornego (wzrostem) hobbita, wbrew swej własnej woli wplątanego w awanturniczą wyprawę. I było to tak, jakbyśmy się sami na tę wyprawę wybrali. Bilbo Baggins – tak jak i my – nie był do tej pory wielkim bohaterem i podróżnikiem. Bolały go nogi, którymi najpierw z całej siły ściskał boki swego kucyka, a później przebierał szybko usiłując nadążyć za niezwykłe wytrzymałymi krasnoludami. Dokuczał padający za kołnierz deszcz, przerażały błyskawice gwałtownej, górskiej burzy, a podczas pierwszego spotkania z groźnymi trollami pan Baggins dał się złapać jak nowicjusz, czyli tak, jak dałby się złapać każdy z nas w podobnej sytuacji. A przecież, by móc zrozumieć, jak bardzo musiało być mu głupio, gdy przyjaciele ratowali go z kolejnych, coraz groźniejszych tarapatów, musimy pamiętać, że wynajęto go jako zawodowego zwiadowcę i poszukiwacza skarbów. Cóż więc było w niezdarnym hobbicie takiego, że w końcu polubiliśmy go i zaczęliśmy traktować jak prawdziwego bohatera? Czym ujął nas przedstawiciel narodu, który nawet wiedzieć nie chciał o tym, że czasami trzeba walczyć (choćby we własnej obronie), że świat nie ogranicza się do własnego, przytulnego domu, a wszelką niezwykłość traktował z pełną wyższości pogardą.

Przecież hobbici:

„nigdy nie studiowali magii w żadnej postaci, nieuchwytność zawdzięczają jedynie zawodowej wprawie, a wskutek uzdolnień, wytrwałych ćwiczeń i serdecznego zżycia z ziemią doprowadzili ją do doskonałości, której większe i mniej zręczne rasy nie mogą naśladować. Hobbíci są bowiem mali, mniejsi niż krasnoludy, a w każdym razie nie tak grubi i przysadziści, nawet jeśli wzrostem niewiele im ustępują […] Jeśli chodzi o hobbitów z Shire’u, których właśnie dotyczy nasza opowieść, był to za dni spokoju i dostatków lud wesoły. Ubierali się w jasne kolory, szczególnie lubili żółty i zielony; rzadko nosili obuwie, ponieważ stopy ich mają z natury twardą, rzemienną podeszwę i obrośnięte są, podobnie jak głowa, bujnym, kędzierzawym włosem, zwykle kasztanowatym. Dlatego też jedynym rzemiosłem nie praktykowanym wśród hobbitów było szewstwo; u rąk natomiast mieli długie, zręczne palce i umieli wytwarzać mnóstwo pożytecznych i ładnych przedmiotów. Twarze mieli na ogół bardziej poczciwe niż piękne, szerokie, jasnookie, rumiane, o ustach skorych do śmiechu, jedzenia i picia. Toteż śmieli się, jedli i pili jak najczęściej i z wielkim zapałem, lubili o każdej porze dnia żartować, a sześć razy na dzień jeść – o ile to było możliwe. Byli gościnni, przepadali za zebraniami towarzyskimi, a podarki równie hojnie dawali, jak chętnie przyjmowali. Nie ulega wątpliwości, ze mimo późniejszego rozdziału, hobbici są spokrewnieni o wiele bliżej z nami niż z elfami, nawet niż z krasnoludami. Niegdyś mówili ludzkim językiem, na swój sposób oczywiście, te same rzeczy co my lubili i tych samych nie cierpieli. Ale nie sposób stwierdzić dokładnie, jakie wiązało ich z nami pokrewieństwa. Początki hobbitów sięgają w głąb Dawnych Dni, dziś już zamierzchłych i zapomnianych. Jedynie elfy dotąd przechowują pamięć minionych czasów, lecz tradycje te ograniczają się niemal wyłącznie do ich własnej historii, w której ludzie rzadko występują, o hobbitach zaś wcale nie ma wzmianki. Mimo to jest rzeczą jasną, że hobbici żyli cicho w Śródziemiu przez długie lata, zanim inne ludy dowiedziały się o ich istnieniu. A że świat bądź co bądź roił się od rozmaitych niezliczonych dziwnych stworzeń, mały ludek hobbicki bardzo niewiele znaczył wśród innych.(…) Hobbíci to lud skromny, lecz bardzo starożytny, o wiele liczniejszy ongi niż dziś, kochają bowiem pokój i ciszę i żyzną, uprawną ziemię: najchętniej osiedlali się w dobrze rządzonych i dobrze zagospodarowanych rolniczych krainach. Nie rozumieją i nigdy nie rozumieli ani nie lubili maszyn bardziej skomplikowanych niż miechy kowalskie, młyn wodny czy ręczne krosna, chociaż narzędziami rzemieślniczymi posługiwali się zręcznie. Nawet w starożytnych czasach onieśmielali ich Duzi Ludzie, jak nas nazywają, teraz unikają ich trwożnie i dlatego coraz trudniej spotkać hobbita”.

A więc być może najpierw polubiliśmy hobbita za to, że był trochę podobny do nas i łatwo mogliśmy zrozumieć, o czym myśli, czego się boi i jak się zachowuje, mogliśmy nawet trochę litować się nad nim, kiedy okazywał się szczególnie niezdarny. Później jego oczami poznawaliśmy wielki, tajemniczy świat i tak jak on uczyliśmy się cieszyć jego pięknem i unikać przykrych niespodzianek, których zdarzało się coraz więcej. A jeszcze później ze zdumieniem mogliśmy zobaczyć, jak Bilbo się zmienia, jak coraz lepiej znosi trudy długiej drogi, staje się coraz wytrzymalszy i odważniejszy. Aż wreszcie, na końcu książki, gdy łagodny hobbit próbuje zapobiec wielkiej i wyniszczającej bitwie, ze zdumieniem stwierdzaliśmy, że cechą najważniejsza prawdziwego bohatera tak niezwykłej baśni jest po prostu zdrowy rozsądek, którego jakoś zabrakło wszystkim jego towarzyszom. Zdrowy rozsadek, który pozwala żyć w przekonaniu, że normalny świat powinien być właśnie normalny, zwykły i przede wszystkim spokojny, całkiem podobny do ojczyzny hobbitów, Shire’u, pozornie tylko tak okropnie nudnego. Przygody Bilba mogły nam uświadomić, że może i miło jest od czasu do czasu narazić się na jakieś niebezpieczeństwo, zobaczyć coś odleglejszego i znacznie bardziej interesującego niż czubek własnego nosa, lecz bywa to także dość męczące i dobrze jest później odpocząć we własnym, przytulnym domu (oczywiście jeżeli ktoś go tymczasem nie sprzedał).

Przygody Bilba skończyły się więc w gruncie rzeczy na jednej tylko wyprawie, nie skończyła się jednak na niej historia jego świata. I los uczynił bohaterami tej historii lubiących wygody hobbitów. Pierścień, który Bilbo znalazł w podziemiach zamieszkanych przez złowrogich goblinów stał się bohaterem innej książki, w której pojawili się inni hobbici, a wśród nich także siostrzeniec Bilba: Frodo Baggins. I znów odbyli oni długą wędrówkę, lecz tym razem jej celem stała się nie pełna złota, broniona przez smoka jaskinia, lecz ożywiana wiecznym ogniem góra, stojąca pośrodku złowrogiego państwa tak potężnego, ze zagrażało ono istnieniu i przyszłości całego, wielkiego świata. Tylko hobbici mogli go ocalić – a szansa ocalenia była bardzo niewielka.

III. Nie tylko hobbit.

Nikomu oczywiście nie mam zamiaru zdradzić sekretu zakończenia „Władcy Pierścieni” – taki właśnie tytuł nosiła druga z opisujących historię Śródziemia książek Tolkiena. I tak każdy prędzej czy później ją przeczyta. Ta opowieść jest już znacznie dłuższa od „Hobbita” – w trzech grubych tomach zawarty został nie tylko opis wędrówki w głąb Krainy Zła – Mordoru, lecz także wiele informacji o historii stworzonego przez Tolkiena świata. Jest również we „Władcy Pierścieni” miejsce nie tylko dla krasnoludów i hobbitów, dla elfów i ludzi, choć każda z tych ras będzie miała udział w próbie ocalenia swego świata. Przez karty najsłynniejszego z dzieł Tolkiena przewija się galeria niezwykłych postaci, istot podobnych do hobbitów w tym, że znaleźć je można wyłącznie w książkach tego pisarza.

Ludzie, elfy, krasnoludy należą bowiem nie tylko do świata stworzonego przez angielskiego profesora – należą w ogóle do świata baśni, z którego Tolkien, nic nie tracąc z jego niezwykłości, potrafił czerpać pełnymi rękami. Hobbici, których już poznaliśmy, są jego własnym wkładem w kształt tej krainy. Podobnie jak mądrzy, potężni i straszni w gniewie Pasterze Drzew, którym w zamierzchłych czasach bogowie Śródziemia powierzyli troskę o tak łatwe do zniszczenia lasy. I podobnie jak najniezwyklejsza może z postaci występujących w jego książkach – Tom Bombadil.

Spróbujmy jeszcze raz wytężyć wyobraźnię. Zamknijmy oczy i przypatrzmy się czterem młodym hobbitom, zmuszonym przez wielkie niebezpieczeństwo do ucieczki w głąb nieprzyjaznego wszelkim stworzeniom, ogromnego, mrocznego lasu. Lasu, w którym wszystkie ścieżki prowadzą do jego serca, żadna zaś w jasny, słoneczny świat, w którym drzewa próbują zagrodzić wędrowcom drogę, rzucając im pod nogi ciężkie, spróchniałe gałęzie, lasu śpiewającego pieśń wywołującą sen, z którego można się nie obudzić.

„Nagle Froda także opanowała senność. W głowie mu się zakręciło. Dookoła zaległa zupełna cisza. Muchy przestały brzęczeć. Tylko ledwie dosłyszalny, miły szum, jakby nikła melodia szeptanej piosenki, dolatywał spomiędzy gałęzi sklepionych nad ścieżką. Frodo uniósł ciężkie powieki i zobaczył nad sobą ogromną wierzbę, sędziwą i omszałą. Wydała mu się olbrzymia, a jej rozłożyste konary sięgały ku niemu jak chciwe ramiona o stu dłoniach i tysiącu długich palców; sękaty, koślawy pień ział szerokimi szczelinami, które trzeszczały z cicha, ilekroć poruszyły się gałęzie. Liście migoczące na tle słonecznego nieba olśniły wzrok Froda. Potknął się i runął w trawę”.

Otwórzmy oczy – to jeszcze nie koniec przygody, choć mógłby to być koniec fatalny! Bowiem:

„Pippin zniknął. Szpara w pniu, przy której leżał, zamknęła się tak, że nie zostało ani śladu. Merry był w potrzasku: druga szpara zacisnęła się obejmując go w pasie; nogi sterczały mu na zewnątrz, reszta ciała tkwiła we wnętrzu pnia, a kra wędzie dziupli trzymały ją niby kleszcze”.

I w tej właśnie, przyznajmy, groźnej sytuacji śpieszy hobbitom na pomoc bohater, którego obecność w Starym Lesie wydaje się dziwna i zaskakująca.

Nikt nie wie, kim naprawdę jest Tom Bombadil, mieszkający w sercu wrogiej wszystkim puszczy, istota podobna trochę do człowieka, a trochę do krasnala ze „zwykłej” bajki, ktoś gotów do udzielenia bezinteresownej pomocy wszystkim, którzy znaleźli się w potrzebie, a na tę pomoc zasługują. Ci, którzy o nim słyszeli, nazywają go „najstarszym”, lecz słowo to nie pomaga przecież w odkryciu jego prawdziwego charakteru. Tom Bombadil – samo to nazwisko brzmi dziwnie, trochę „niepoważnie” i niezbyt pasuje do świata stworzonego we „Władcy Pierścieni” – pojawia się tylko po to, by najpierw wydobyć hobbitów z pułapki zastawionej przez starą wierzbę i udzielić im gościny w swym domu, a następnie wskazać drogę, która nie jest ani prosta, ani łatwa, ani bezpieczna, lecz prowadzić może poza granice lasu, w „normalny” świat. Później znika i tylko kilkakrotnie jest jeszcze wspominany w rozmowach. Znika, pozostawiając nas w zdumieniu: skąd wzięła się tak niezwykła postać? A właściwie skąd także wzięli się hobbici? l cała zdumiewająca kraina Śródziemia?

Trudno udzielić odpowiedzi na te pytania. Kiedy mówimy o książkach Johna Ronalda Reuela Tolkiena, mówimy przede wszystkim o wyobraźni, a ta jest własnością każdego z nas i u każdego jest inna. Lecz źródła baśni nie muszą być tajemnicze i odległe. Bo po słuchajmy:

„W istocie sam jestem hobbitem we wszystkim, oprócz rozmiarów. Lubię ogrody, lasy (…). Palę fajkę, uwielbiam proste potrawy (…). Chodzę spać późno i wstaję późno, jeśli to tylko możliwe. Nie podróżuję wiele”.

[cyt. za H. Carpenter, „J.R.R Tolkien. A biography”, London 1978, ss. 15-17].

Tak właśnie sam Tolkien odpowiedział na pytanie, skąd wzięli się hobbici, a my wiemy już że każdy z nas pod pewnymi względami bardziej przypomina poczciwych hobbitów niż najdzielniejszego z baśniowych wojowników. Toteż nie musi zdumieć nas wiadomość, że tajemniczy Tom Bombadil był „w rzeczywistości” holenderską lalką jednego z synów Tolkiena, lalką tak nielubianą, że kiedyś młody właściciel próbował utopić ją w… toalecie. Dopiero gdy Tom Bombadil zdobył już tajemnicze, czarodziejskie, baśniowe cechy, stał się on w domu pisarza postacią otoczona powszechną sympatią. I nie zdziwi nas, że zabawne przygody niejakiego pana Blissa wzięły początki z niezdarnych wyczynów samego Tolkiena za kierownicą jego pierwszego, nowo kupionego samochodu i że „Listy św. Mikołaja” naprawdę pisane były do jego dzieci, choć nie wysłano ich akurat z Bieguna Północnego i nie trafiały pod drzwi przyniesione przez szybkonogiego elfa, lecz w tajemnicy wędrowały do torby zaprzyjaźnionego listonosza. Gdy lepiej poznamy Tolkiena, mniej w ogóle będziemy się dziwić. Ale to już inna historia = a może nawet dwie historie?

Krzysztof Sokołowski

Share

You may also like...