Nie trzeba było długo czekać, tylko do trzech razy sztuka. Oto jest, nareszcie, „ten KING”! Jest horror, jest strasznie, jest nie byle jak strasznie, bo najstraszniej! Podobno samego Kinga jego dziełko przeraziło do tego stopnia, że strach kazał mu schować je do szuflady i wyciągnąć dopiero w sytuacji ostatecznej: święty dedlajn wzywał nie przebierając w słowach, a pod ręką było tylko TO. Żona okazała należne wsparcie, redaktorzy okazali należny zachwyt, wydawnictwo wydało, czytelnicy należnie się zachwycili…
…a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Bardzo chwytliwa ta pół-legenda, a pół reklama, prawda? Choć może trochę banalna. Pasuje do banału opowieści o nowym domu, indiańskim cmentarzu i zombie, w tym zombie kota, któremu nie dane było przeżyć kocich siedmiu żyć. Tylko jak coś tak banalnego jest w stanie wywrzeć tak niewytłumaczalnie wielkie wrażenie? Jak to się dzieje, że po lekturze konwencjonalnego literackiego horroru strach znika, a tu zostaje coś bardziej dokuczliwego, niewytłumaczalnego, niepojącego? Poczucie, że coś czai się w cieniach wyobraźni? Że poza konwencjonalną choć, trzeba przyznać, mistrzowsko zrealizowaną „straszną historią” kryje się coś więcej?
Że pisarskie rzemiosło Kinga, każące mu idealnie stopniować napięcie, aż staje się wręcz nieznośne, a także prowadzące czytelnika za rączkę z coraz mroczniejsze, coraz bardziej klaustrofobiczne zakamarki duszy, to przecież, jednak, nie wszystko?
Nie, „Cmętarz zwieżąt” to z całą pewnością nie ta „straszna książka”, którą zamyka się z ulgą… a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Tak naprawdę zaczyna się ona tam, gdzie horror się kończy i zadaje fundamentalne pytania, których się po horrorze nie spodziewamy.
Co to znaczy długo? Co to znaczy szczęśliwie?
Jak większość książek Kinga – o czym będzie jeszcze okazja wspomnieć i to nie raz – i w tej typowo horrorowy, a więc konwencjonalny mechanizm budzenia strachu nie działa sobie a Muzom, ot dla samego działania i popisu, jak dobrze potrafi działać. Jest tym, czym powinien być każdy mechanizm: środkiem do osiągnięcia celu. Czyni z „Cmętarza zwieżąt” horror idealny, horror odwrotny i metahorror jednocześnie. Horror idealny, bo straszy jak żaden horror literacki, a przynajmniej żaden mi znany. Horror odwrotny, bo straszy nie śmiercią przecież i nie rzeźnią, nie torturami, bólem i gwałtem, lecz – jakkolwiek by to dziwnie brzmiało – życiem. Metahorror, bo istnieje o poziom wyżej od po prostu „horroru”. Nie każe, jak horror, bać się „małych strachów”, wiodących wprost do „wielkiego strachu”: przed śmiercią. Zadaje pytanie o to, czy każda śmierć, nawet ta „nienaturalna”, gwałtowna, efekt nieszczęścia, nie jest przypadkiem naturalnym końcem życia? Naturalnym, a więc… pożądanym?
Właśnie stąd bierze się ów nieokreślony niepokój, pozostający po pierwszej lekturze „Cmętarza zwieżąt”, ożywający przy każdej następnej. Z nonszalanckiego naruszenia tabu w postaci przekonania, że śmierć to najgorsze, co może się nam zdarzyć. „Cmętarzem zwieżąt” King pyta, „czy aby?”. I daje jedną z możliwych, lecz rzadko dawanych – i nie przez horror przecież! – odpowiedzi, choć na myśl przychodzi oczywiście „Małpia łapka” Jacobsa. Oto przeciętni Kowalscy Ameryki, przeciętni ludzie, przeciętni DOBRZY ludzie (w „Cmętarzu zwierząt” nie ma bohatera negatywnego) stając wobec potęgi niewytłumaczalnego, reagują na skutki jej działania tak, jak im każe ich biedna, zwykła dobroć. A cel osiągają… cóż, niech za spoiler posłużą te jakże często powtarzane, mądre słowa: „śmierć bywa lepsza”.
Krzysztof Sokołowski
[dla tego wpisu włączone są komentarze]