„Człowiek idzie z dymem” werbuje czytelnika pod fałszywą flagą. Wabi nazwiskiem „Oramus”, a Oramus to przecież dobrze znany pisarz SF, nieznany wyłącznie tym, którzy nie zasłużyli sobie na przyjemność jego poznania. „Człowieka idącego z dymem” Solaris wydał w serii „Krytycy o fantastyce”, a ci, którzy sobie na to zasłużyli wiedzą, że alter ego Oramusa – pisarza SF to Oramus – krytyk SF. Tylko, że „Człowiek idzie z dymem” nie ma nic wspólnego ani z SF, ani z jej krytyką. W tzw. przeciętnym odbiorze czytelniczym istnieje na wariackich papierach. Wielka szkoda, bo wszyscy by zyskali, gdyby po drobnych porządkach wydać go jako tom pierwszy „Dzieł zebranych”. Z podtytułem „felietony literackie”.
Felieton literacki… ach, cóż to za wspaniały wymarły gatunek! Jego przedstawiciele, vide autor „Człowieka idącego z dymem”, mieli – Oramusowi jeszcze to zostało, choć już prawie nie praktykuje – ostrość widzenia 10/10, słuch absolutny, węch charta i bystry mózg, analizujący w czasie rzeczywistym co widzi, słyszy i czuje. Felietony Oramusa są w najlepszym tego słowa znaczeniu „dziennikarskie”, bo nieodłącznie związane z „tu i teraz”. Są w najlepszym tego słowa znaczeniu „literackie”, bo nadają swemu „tu i teraz” siłę metafory.
Felieton literacki wymarł, bo zabrakło mu zdolności odwracania wzroku, gdy ktoś cierpi, wyłączania słuchu, gdy ktoś krzyczy i oddychania pełną piersią w atmosferze przesyconej trupim odorkiem.
#
Felietony literackie Marka Oramusa zwerbowały nas pod fałszywą flagą. Nie mają nic wspólnego z jakąkolwiek SF. Wręcz przeciwnie, w tych najlepszych autor testował codzienność najbardziej szarą z szarych, najbrzydszą z brzydkich. Testował na wytrzymałość. I za każdym razem, od drobiazgu: kariery młodego człowieka, rozpadu młodego małżeństwa, po kwestie tak poważne jak ta, że człowiek poszedł z dymem: oblał się benzyną i podpalił, uzyskiwał rezultat dowodzący tego, co pozwolę sobie nazwać „immanentnym kurestwem świata”. Felietonistyka nauczyła Oramusa – a Oramus uczy nas – że świat jest kurwą i to bynajmniej nie z tych, co wezmą od każdego, ale i każdemu dadzą. Nie z tych nawet, co okradną: wezmą wszystko, dadzą tyle, co nic. Nie, świat jest kurwą nieobliczalną, zawsze zmienną, chaotyczną. Hojnie da, hojniej odbierze, ale kiedy, co i jak, dowiemy się po fakcie, czasami długo po fakcie. Załga się ze szczętem nawet, gdy nic na tym nie wygra, tylko po to, by nie powiedzieć prawdy. Odbierze zawsze tak, żeby upokorzyć, poniżyć i wdeptać w glebę, pozostawiając człowieka w bezradnym zdumieniu: czym ja sobie na to zasłużyłem? A kiedy już upokorzy, poniży i wdepce, ta kurwa zawsze wraca z uśmiechem na świeżej dziewczęcej twarzyczce i słowami „ojtam, ojtam, to tylko żart, kochany, co było, a nie jest… zawsze możemy zacząć od nowa…”. Czyta „19 zasad życiowych według Oramusa” i ze wszystkimi się zgadza. Po czym robi swoje.
#
Felietony literackie Marka Oramusa mają wszystko wspólne z SF, bo ją – tę Markową – spłodziły. Dały wiedzę o tym, jak jest, ale nie wytłumaczenie: dlaczego tak jest? Do tego potrzebna już była fikcja literacka i to koniecznie fantastycznonaukowa. Trzeba czegoś większego od świata, by spojrzeć na świat z dystansu. Na to trzeba „Sennych zwycięzców”, „Arsenału” i tego wielkiego, wspaniałego bachtinowskiego wybuchu gargantuicznego śmiechu: „Dnia drogi do Meorii”. Śmiechu równie bezradnego, jak bezradne byłyby łzy… a jednak śmiechu. Ludzie poniżeni, najdosłowniej zbydlęceni skrępowaniem prawej ręki cierpieli, poświęcali się, walczyli, szarpali wodze, gryźli wędzidła i nawet powołali swych „suwerenów”. I po co? Po to, by na końcu przyleciał krążownik „Świeradów-Zdrój”, komandor Cholewiasty przypiął łyżwy i uroczyście przejechał się po wylanym specjalnie dla niego lodowisku?
Normalka. Świat to kurwa. Ktoś twierdzi, że nie?
#
Bez felietonów literackich Oramusa jego twórczość literacka zawsze wymknie się krytyce. Dopiero z nimi staje się… wytłumaczalna. „Człowiek idzie z dymem” to drzwi do Oramusa. Najpierw trzeba je otworzyć, potem można wejść do środka.
#
Kurestwa świata nic nie wyjaśni, nic go nawet nie uporządkuje. Mnożyć nazwy, nekrosfery, artefakty, zaprzęgać do woza „e em ce kwadraty” i „teorie gier” – eee… bez sensu. Ale to, że coś jest niewytłumaczalne nie oznacza, że nie należy szukać wytłumaczenia. Wręcz przeciwnie, tym bardziej należy.
A jeśli jednak je znajdziemy, choćby w postaci dość oczywistego stwierdzenia, że to my stworzyliśmy świat, jesteśmy więc jednocześnie ofiarą kurwy i nią samą… no, dopiero od tej chwili mamy naprawdę pod górkę.
Krzysztof Sokołowski
[dla tego wpisu włączone są komentarze]