05
lis
2016

Grading on a curve, ale no o currr… no! – Konkurs „Pióra Falkonu” + co z tego wynikło

Zgodnie ze złożoną na Facebooku obietnicą oraz własnym głębokim przekonaniem zaczynam następująco: „Jeśli każdy spęd  [jak Falkon 2016] będzie owocował takimi produktami książkowymi i to nim się w ogóle zaczął, jestem gotów pokochać spędy”.

Tylko, że pokochać z trochę innego powodu, niż mogłem przypuszczać, składając lekkomyślne obietnice. Nastawisz się, człowieku i dajesz zaskoczyć – to już tylko twoja wina. Stary, a głupi.

#

W dużym odróżnieniu od „Przedmurza”, „Na nocnej zmianie” jest przedsięwzięciem wydawniczym czysto okazjonalnym. Takie KP(N)Z: „Kup – Przeczytaj (albo Nie) – Zapomnij”. Jest impreza, ma się dziać, a skoro ma się dziać, to może konkursik by jaki? Literacki może? Literatura – to przecież brzmi fantastycznie, a że wielkie imprezy, nie bez powodu zwane „spędami”, z tą fantastycznością mają pewne problemy, pomysł wydaje się znakomity.

No więc robimy konkurs. Ludzie piszą, płody pióra trafiają przed tajemnicze jury i… trzeba je ocenić. Po jakości? No nie, ludzie, żarty na bok, to nie jakieś śmichy-chichy! My mamy Falkon do zrobienia!

#

Jest taki amerykański system oceny: „grading on a curve”. Polega na tym, że najlepszemu produktowi w ocenianej grupie produktów (produktem może być uczeń, student, ale może też być opowiadanie SF/F/H, czemu nie?) daje się ocenę maksymalną, choćby nie nadawał się do użycia, a pozostałe dostają noty odpowiednio niższe. Wręcz idealnie sprawdza się on przy konkursach typu „Pióra Falkonu”, ponieważ likwiduje najgorszy problem tzw. drukowalności. Opowiadanie zdaniem jury najlepsze, gwóźdź programu, JEST gwoździem programu „z automatu”, choćby było gwoździem do trumny, a następne można już dobierać z lekkim sercem, aż do wypełnienia założonej objętości.

Co też uczyniono. Po czym, z logistyczną pomocą profesjonalnego wydawnictwa, produkty pokonkursowe wypuszczono w szeroki świat i niech radzą sobie same.

A nawet gorzej – nie same.

#

Zdaję sobie sprawę, że jestem wyjątkowo źle wyposażony do oceniania dzieł typu falkonowa część „Na nocnej zmianie”. Choćby dlatego, że w swej praktyce krytycznej nigdy nie zastosuję „grading on a curve”… no chyba, że ktoś zagrozi życiu mej matki, siostry lub kobiety, którą mi oddano w opiekę. Z drugiej strony nie chcę krzywdzić ludzi, zakładam, że bardzo jeszcze młodych, którzy – zakładam – bardzo się starali; plotki o moim wrodzonym okrucieństwie są mocno przesadzone. Złoty środek? Będzie prawie bez nazwisk. Ale, niestety, być musi.

Pierwsze trzysta osiemdziesiąt stron „Na nocnej zmianie” ma walory literackiej fantastyki oscylujące wokół zera. Młode autorki i młodzi autorzy wręcz niewolniczo trzymają się najprymitywniej rozumianej konwencji, jakby byli nie wolnymi duchami, pisarzami in spe, tylko już niewolnikami. Nie umieją choćby zawiązać akcji: jeśli w czterdziestostronicowym (powiedzmy) opowiadaniu dwadzieścia stron zajmuje rozbiegówka, to o czym my w ogóle mówimy? Nie umieją wzbudzić zainteresowania, jakby recepta Hitchcocka legła w grobie wraz z nim, przed dinozaurami. A przecież kto przeczyta, poza pierwsze zdanie, coś, co zaczyna się takim zdaniem:

„Zack Shines prawie się zakrztusił pierwszym łykiem porannej kawy, kiedy siadając za biurkiem, uprzytomnił sobie, że miał napisać przedwczoraj pismo do administracji budynku w sprawie zarzutów o nieprawidłowe użytkowanie lokalu”?

Nie ja, daję słowo. I nikomu nie radzę. Wszyscy umrzecie, więc carpe diem, ludzie!

Plus ta przerażająca deklaratywność: bez żadnego sensu fabularnego bohater zatrzymuje się w drodze skądś dokądś, by wypowiedzieć kilka wzniosłych słów, mających podtrzymać więdnącą akcję jak głowę trupa. I te drewniane dialogi, w których to nie ludzie rozmawiają ze sobą, lecz kiepscy aktorzy wygłaszają kwestie twarzą do czytelniczej widowni. Na litość boską, jaka szefowa powie w rozmowie z podwładnym:

„…oni mówią, że Ziemia jest przeklęta. Że jest brudna, pełna wojen i przemocy, religijnego fanatyzmu, ignorancji, korupcji, zacofania i brudu”?

I kto to czytać wytrzyma?

#

Tylko szkoda Dagmary Adwentowskiej (nie zdziwiłbym się, gdyby było to pseudo kogoś już znanego) i „Ku nieznanym lądom” – jednej z dwóch niespodzianek „Na nocnej zmianie”. Szkoda tak przekonującego dowodu, że małe jest piękne. I że zawsze pierwsze zginie w masie.

(Nawiasem, mam paranoiczne, zgoda, wrażenie, że w części konkursowej poukrywali się twórcy z dorobkiem, ale jeśli tak, to opanowanie rzemiosła pozwoliło im doskonale udać, że nie umieją pisać).

#

Jakby tego było mało, w swym nieludzkim okrucieństwie wydawca, Fabryka Słów, oprawił gorzkie owoce konkursu w tzw. nazwiska i to nie byle jakie. Wybrani autorzy Fabryki (plus Agnieszka Hałas) nie sfałszują, choćby chcieli. Że pozwolę sobie na to wyświechtane, ale dzięki temu łatwo zrozumiałe określenie: oni „zawsze są sobą”. I Pilipiuk, i Przybyłek, i Podlewski tacy tu właśnie są – jakimi ich lubimy, czytamy i chwalimy.

Podobnie jak Agnieszka Hałas. Klasa sama dla siebie, w rzeczywistości, w polskiej fantasy, lekarstwo na dokuczliwy brak Feliksa Kresa (jeśli ktoś go jeszcze pamięta i czyta) pod warunkiem, że Kres mocno by się rozwinął. Ja osobiście, ilekroć usłyszę „Krzyczący w Ciemności”, zaczynam się ślinić i nie przestaję, póki nie skończę.

#

No i jest jeszcze Michał Gołkowski: druga po Adwentowskiej niespodzianka „Na nocnej zmianie”. Autor, po którym powinniśmy spodziewać się całego tego chaotycznego „pif, paf, babam, bum, bum, trach, halt!, zabili go i uciekł”. Czytaj, tylko broń Boże nie myśl. Bo to psuje przyjemność czytania.

Gołkowski dał do antologii opowiadanie sprzed trzech lat, z dawnych czasów. Opowiadanie „military SF”, lecz jakże inne od wszechpotężnych od czasów „Gwiezdnych wojen” gorączkowych walk myśliwskich w Kosmosie i tych ostatnich chwil bombardowania, kiedy wiadomo, że w cel trafi zawsze ostatnia bomba, zrzucona z uszkodzonej maszyny najgorszych łajz w eskadrze, po czym wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Gdzie wszystko jedzie na adrenalinie.

„Czas martwy” odwołuje się do innej tradycji, tradycji „Okrutnego morza” Monsarrata i „Okrętu” Buchheima. Do „running silent, runnig deep”. Do nieludzkiego napięcia tych strasznych chwil, kiedy torpedy już idą i ty je widzisz, gdy bomby głębinowe strzeliły z wyrzutni i ty o tym doskonale wiesz…

…kiedy czas rozciąga się tak strasznie jak wówczas, gdy wytną ci ten niewinny guzek i czekasz na wyrok badania histopatologicznego.

Gdzie wszystko dzieje się w ludziach i wśród ludzi, nie w szalonym tempie wydarzeń. No i to zakończenie, takie… delikatne, takie nieoczekiwane, takie konieczne.  Gołkowski i delikatność… świat stanął na głowie!

Ech, co tu dużo gadać, te okładkowe prawie cztery dychy to dla każdego inna sumka, ale ja osobiście dałbym aż tyle tylko za niego samego. Pokazał mi, że jeśli chce może (w co głośno wątpiłem, teraz wiem lepiej, a lubię wiedzieć) i że tak i dziś można.

#

Podobno bohaterowie „Czasu martwego” – i sytuacje „Czasu martwego” – zmigrowały do „Stalowych szczurów”. Tym lepiej dla mnie, bo „Konigsberg” na czytniku już od jutra.

Ale wy, Gołkowski, wy mi się tu tak nie cieszcie! Bo i wymagania wzrosły!

Krzysztof Sokołowski

 

[Dla tego wpisu włączone są komentarze]

Share

You may also like...