W starej, dobrej fantastyce naukowej występował zawsze heroiczny pilot-bohater, który wraz ze swymi nie mniej heroicznymi towarzyszami leciał kosmolotem na planetę Mars, przeżywał tam niezliczone przygody dowodzące jego bohaterstwa, bezinteresowności, poświęcenia i wielu innych, podobnych cnót. Odkrywał Marsjan (lub to Marsjanie jego odkrywali), walczył z nimi (lub nawiązywał przyjazne stosunki) i wracał na Ziemię (lub ginął w chwale, dostarczając nieocenionej wiedzy swym równie heroicznym następcom). Czasami zakochiwał się w Marsjance, w powieściach nieco bardziej wyrafinowanych intelektualnie przeżywał z lego powodu kryzys moralny, ponieważ już wcześniej związany był z piękną i dobrą córkę, szalonego profesora, który mu wybudował rakietę. W innym wariancie to Marsjanie przylatywali na Ziemię (liczba rozmaitych celów, które mogły im przyświecać jest zbyt wielka by je tu wymieniać), pilota zastępował wtedy uczeń szalonego profesora (zakochany w jego pięknej… itd.). Nawiązywał kontakt z dobrymi Marsjanami, wynajdował wirusa zwalczającego złych Marsjan, żenił się z w/w córką i płodzili pobożnie innego szalonego profesora. Czytaliśmy to nie zwracając uwagi na nieśmiertelne walory prozy, w nadziei, że autor czymś nas zaskoczy, że ilość fabuł składanych z ograniczonej liczby stale tych samych elementów może być nieskończona.
Jak łatwo przewidzieć, nie była.
#
Tymczasem pojawili się w naszych książkach kosmici, ufoludki i istoty nazywane w ekonomicznym języku angielskim skrótem LGM (Littie Green Man — Małe Zielone Ludziki), a w życiu pojawiły się kalkulator i minikomputer, zegarki na energię słoneczną, samochody na baterie, człowiek dumnie uczynił pierwszy krok w Kosmos, obejrzał Marsa na zdjęciach i doszedł do wniosku, że nie ma mowy o Marsjanach. Wydawało się, że wyschło nieocenione źródło zarobków zarówno dla pisarzy, jak i krytyków. Rakieta mogła wprawdzie (na skutek przewrotności szalonego profesora) latać wkoło Ziemi nie dolatując nigdzie, ale leż niezbyt długo.
Pomysłowość ludzka nie ma jednak granic. Jeżeli Marsa (jako materiału literackiego) nie ma, należy Marsa (jako materiał literacki) wymyślić. A razem z nim Marsjan. I Wenusjan, i Merkurian, i Jowiszan. Pękła tama, wody wylewającej się ze zbiornika nie powstrzyma żadna ludzka siła.
#
Stary, dobry Mars zgodnie z osiągnięciami technicznymi owych czasów był pokazywany w konwencji niemej i czarno-białej. Niemej – to znaczy bohaterowie wypowiadali z góry przewidziane słowa w z góry przewidzianych momentach, a my, czytelnicy, w poszukiwaniu przygody omijaliśmy dialogi jak uczniowie omijają opisy przyrody w „Panu Tadeuszu”. Czarno-białej, bo z góry było wiadome, kto jest zły i dobry, kto zwycięży (przynajmniej moralnie), a kto poniesie klęskę. Wynalazek koloru położył kres tej, jakże prostej, estetyce. Współczesne Marsy są filmowane już w cinemascope i technikolorze.
Maiipoor to taki właśnie Mars dzisiejszej science fiction.
#
Robert Silverberg, którego osiągnięcia nie są w Polsce szczególnie dobrze znane (tłumaczona była zaledwie jedna, nie najlepsza z jego powieści i kilka opowiadań, ostatnio w „Fantastyce” nr 5, 1985) jest tego rodzaju pisarzem, któremu szczególnie łatwo tworzyć literacki odpowiednik szerokiego ekranu i Kodak-Eastman-Color. Ma po prostu niesłychaną wręcz łatwość pisania, giętkie pióro, ogromne zdolności narracyjne. Mimo wszystko, mimo ponawianych bezustannie prób i nawet mimo powodzenia nie stał się nigdy „tym jedynym”, nie jest klasykiem, nie wymyślił niczego nowego. Do roku 1980 nie miał żadnego strzału w dziesiątkę, nic napisał „hita”.
Przypuszczam, że nieco tym zdenerwowany zdecydował się pójść na całość i wymyślił Majipoor wraz z roślinami, rzekami, pustyniami, kontynentami, morzami i wreszcie — jakżeby nie — „Marsjanami” Majipooru, których przedstawiamy dziś naszym Czytelnikom.
#
Pierwszą książką, której bohaterką była ta ogromna, potężna, lecz wdzięczna i pogodna planeta, była powieść „Lord Valentine’s Castle”, historia obalonego Coronala, jej władcy, który wraz z grupą wędrownych żonglerów próbuje odzyskać władzę. Oczywiście po licznych wysiłkach Lord Valentine osiąga swój cel. „Kroniki Majipooru” (1981), napisane jako zbiór luźno ze sobą powiązanych opowiadań, książka wyraźnie wzorowana na „Kronikach Marsjańskich” Bradbury’ego, są opowieścią o jednym z przypadkowych towarzyszy walki Valentine’a, młodym chłopcu imieniem Hissune, który samowolnie wdziera się do „Rejestru Dusz”, włącza zapisy przeżyć dawno umarłych obywateli Majipooru i w ten sposób, wcielając się w nich, poznaje fragmenty sięgającej tysięcy łat historii planety. Dwa z tych opowiadań dotyczą stosunków łączących kolonistów-ludzi z pierwotnymi mieszkańcami Majipooru, Metamorfami czy też Zmiennokształtnymi (tu raz jeszcze kłania się Bradbury) — i one właśnie są drukowane obok.
#
Silverberg dokładnie opisał „strukturę społeczną” Majipooru, którą warto poznać bliżej, chociażby po to, by w pełni rozumieć treść przetłumaczonych opowiadań. Przedstawmy ją więc w największym skrócie.
Ogromną planetę ludzie skolonizowali w zamierzchłej przeszłości, która nie należy już do sfery historii, lecz raczej mitu. Zamieszkują ją wspólnie z innymi rasami, które wezwali, by pomogły im w kolonizacji: ogromnymi, czwororęcznymi Skandarami (opisy żonglerki Skandarów w „Pałacu Lorda Valentine’a” należą do najbardziej porywających w całej literaturze science fiction i choćby dla nich tylko warto czytać tę książkę), Vroonami, niewielkimi i zaopatrzonymi w nieodłączne macki, odrażającymi na pierwszy rzut oka Hjortami, Ghyrogami, gadami, sypiającymi sezonowo i zamiłowanymi w sztukach, Liimenami, dwugłowymi Su-suheris oraz oczywiście tajemniczymi, niepojętymi Metamorfami, o których za chwilę. Planetą rządzą ludzie, zaś struktura władzy wymyślona przez Silverberga jest tak niezwykła i skomplikowana, że doprawdy dowodzi jego ogromnej wyobraźni. Nie da się do niej zastosować w pełni starych, ziemskich terminów, gdybyśmy jednak spróbowali, można byłoby określić ją następująco.
#
Władcą najbardziej widocznym dla obywateli, pełniącym władzę wykonawczą (ale mającym też możliwość ustanawiania pewnych praw) jest Coronal, mieszkający na kontynencie Alhanroel, na szczycie niezwykłej, 30-milowej Góry, na której stoi jego wspaniały Pałac. „Urząd” Coronala jest zasadniczo wybieralny, ale z pewnymi ograniczeniami: wybór jest niewielki, ogranicza się do zamkniętej grupy rodzin, dokonuje się go jeszcze za życia „starego” Coronala, w dzieciństwie kandydata na następcę, który jest kształcony od najmłodszych lat na władcę. Zmiana na tym stanowisku następuje w momencie śmierci Pontifexa, dotychczasowy Coronal zmuszony jest objąć to stanowisko niezależnie czy chce tego, czy nie, a jego miejsce zajmuje następca.
#
Pontifex sprawuje władzę prawodawczą. Jest to na Majipoorzc władza jednocześnie najwyższa i ukryta. Pontifex, bardzo często stary i niedołężny, mieszka również na Alhanroelu, ale w Labiryncie pod ziemią (cóż za symbolika!) i Labiryntu tego w zasadzie nie opuszcza. Otoczony współpracownikami i mnóstwem urzędników dba o porządek prawny na całej, wielkiej planecie. Nic ma jednak do dyspozycji (tak jak i Coronal) policji lub żandarmerii, wojska, czy czegoś w tym rodzaju.
#
Władza sądownicza to najoryginalniejszy z pomysłów Silverbcrga. Otóż w życiu mieszkańców Majipooru wielką rolę pełnią sny. Funkcję sędziego, policjanta i nadzorcy więzienia pełni Król Marzeń, mieszkający na pustynnym kontynencie Suvrael. Urząd Króla Marzeń jest dziedziczny w rodzinie Barjazidow, której udało się skonstruować urządzenie do „przesyłania snów” w myśli śpiących ludzi; mogą oni także myśli te odczytywać. Jeżeli ktoś na planecie popełni przestępstwo, Król Snów nawiedza go tak okrutnymi „przesłaniami”, że zmusza to winnego do nadania kary sobie samemu; jest nią najczęściej pielgrzymka na Wyspę, pod ochronę Pani Snów, Bogini Majipooru. Pierwszy Król Marzeń pojawił się w czasie rządów Coronala Lorda Prestimiona, w pełni historii planety, i nazywał się Dinitak Barjazid. Jak przedtem karano przestępstwa Silverberg nie wyjaśnia.
#
Bogini, Pani Wyspy Snów, którą jest najczęściej matka urzędującego Coronala, zaspokaja ludzką potrzebę religii. Mając możność przesyłania ludziom snów (używana przez nią w tym celu wzmacniająca myśli „opaska” pochodzi, jak można sądzić, od pierwszych ziemskich kolonistów) strzeże ich przed okrucieństwem Króla, broni, prowadzi przez trudne chwile życia, udziela rad w jego momentach krytycznych. Pani Snów nie jest bynajmniej siłą „nadprzyrodzoną”, zanoszone do niej modły są raczej podzięką za pomoc niż świadectwem – wynikającego na przykład ze strachu przed śmiercią – kultu.
#
Przy tak pełnej kontroli władzy nad obywatelem Majipoor jest miejscem bez poważnych przestępstw. Ot, czasami pojawi się para oszustów, naciągających ludzi na kilka rojalów, nie ma jednak (w zasadzie) przemocy i morderstw. Brak tradycji wojen spowodował, że odebranie życia powoduje u ludzi szok psychiczny. Można to zaobserwować na przykład w momencie, w którym Eremoil dowiaduje się, że Kattikawn w obronie swej wolności gotów jest zabijać. Ponieważ — w zgodzie z dobrą amerykańską tradycją — „wolność” jest na Majipoorze słowem świętym, można przypuścić że, gdyby przyszło co do czego, Król Marzeń potraktowałby starca niezbyt okrutnie.
#
Słowo „Ameryka” nie pojawiło się tu przypadkiem, Majipoor jest w gruncie rzeczy niczym więcej niż USA w marzeniach „Zielonych”. Struktura rządów różni się wprawdzie od demokracji amerykańskiej, ale nie tak znów wiele: w USA rządzą WASPy, na Majipoorze ludzie, traktując równoprawnie i dobrotliwie różnych Murzynów, Chińczyków i Meksykanów (Skandarów, Hjortów, Vroonów). Majipoor jest tak ogromny, że dla wszystkich starczy na nim miejsca (wyraźne nawiązanie do ideologii pogranicza w USA), marzenie „Zielonych” ujawnia się zaś w tym, że na skolonizowanej planecie nic ma właściwie techniki. Wynalazki, przywiezione tu przez pierwszych kolonistów jeszcze działają (maszyneria tworząca sztuczną atmosferę wokół 30-milowcj Pałacowej Góry), lecz nikt nie zna zasad ich działania. Sztuczne zwierzęta (mounts – wierzchowce) rozmnażają się drogą naturalną, wykorzystuje się silniki czerpiące energię z obrotów planety wokół własnej osi, lecz się ich już nic buduje. Nic ma samolotów, rakiety z innych układów jeszcze gdzieś tam lądują, ale nikt się nimi nie przejmuje, nic ma żadnej ekspansji, żadnych poszukiwań, pełny izolacjonizm, świat to my i tylko my. I wszystko byłoby wspaniale… gdyby nie ci Indianie.
#
Pierwotni mieszkańcy Majipooru. Metamorfy, są Indianami tej planety, przy czym jest to niezwykła mieszanka Azteków i Apaczów. Prymitywni w momencie lądowania pierwszych kolonistów, pozostawili po sobie ruiny świadczące o wielkich osiągnięciach cywilizacyjnych. I nie rezygnują z walki przeciw ludziom dokonując czynów — z ich własnej perspektywy — równie bohaterskich jak zajęcie przez Siouxów Wounded Knee. Po co najmniej dziesięciu tysiącach lat od chwili lądowania ludzi na ich planecie, kilka tysięcy lat po tym jak Lord Stiamont zamknął ich w rezerwacie, zdolni są jeszcze do uknucia intrygi w celu obalenia Lorda Valentine’a! Ich niezwykła zdolność zmiany kształtów bardziej niż Marsjan z Bradbury’cgo przypomina talenty Indian wyrastających deus ex machina za plecami barmana w niejednym filmie z Dzikiego Zachodu.
#
Ameryka zawsze była obsesją Silverberga. Kształtował na jej modłę światy wielu spośród swych książek, także tych ostatnich. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że nic nowego w końcu nic wymyślił, chociaż — jak się wydaje — bardzo tego pragnął. Przenikliwości najgorszego z krytyków nie umknie fakt, że tworząc słoneczny świat Majipooru poruszał się pomiędzy Bradburym, którego nazwisko padło tu kilkakrotnie i Frankiem Herbertem, ustępując pierwszemu w zdolnościach literackich, drugiemu w fantazji, a obu razem — w powodzeniu.
#
Nie zmienia to tylko faktu, że Silverberga najlepiej — spośród wszystkich pisarzy science fiction — po prostu się czyta. Od „Pałacu Lorda Valcntine’a” ja sam nic potrafiłem się oderwać, przeszło 500-stronicową książkę, przeczytałem jednym tchem, podczas gdy „Diunę” z trudem doczytałem do końca. By powrócić na zakończenie do metafory, od której rozpoczęliśmy: „Pałac Lorda Valentine’a” jest gotowym scenariuszem na znakomity film, którym mógłby zainteresować się George Lucas, z opowiadań „Kronik Majipooru” mógłby zaś powstać serial telewizyjny, bijący powodzeniem „Star Trek”. Wszystko oczywiście stereo i w najpiękniejszym Eastmancolorze. Tak właśnie wyglądają współczesne Marsy i — co tu ukrywać — takie się nam podobają.
Krzysztof Sokołowski
Tekst pierwotnie drukowany w: Feniks 4(5) 1985. Na obrazku autor ze swą ulubioną żoną przyjaciela, wspaniałą Karen Haber, na dalszym planie Bob, pogrążony w rozmowie z fanami.
[Dla tego wpisu włączone są komentarze]