Ten wpis chodził za mną od wieków ale… jakoś się nie składało. Sytuacja „była płynna”. Autor pisał – to akurat wiem, że pisał – i „prowadził rozmowy”. Coś się miało zdarzyć, za godzinę, albo jutro, albo za tydzień. I tak minął rok, albo może półtora, nie pamiętam, słowo honoru. Dalej się czekać nie da. Jeśli teraz tego nie powiem, to kiedy? Z zaświatów będę talerzykiem kręcił? Nie, to nie ja. Ode mnie, Brighella, możesz się odczepić. Nawet jako trup będę „stąd”, będę swój, nie warto zadzierać.
Ktoś spyta, „ale o co chodzi”? A o to chodzi, że dwie książki – fantastyka z półki druga od góry! – wiszą na stronach księgarni Solaris (jedynym miejscu, gdzie można kupić obydwie, za około 50 zł) gdzieś tak od czasów Gilgamesza. Jeśli książki mogłyby umrzeć przez powieszenie, te dwie dawno wyzionęłyby ducha. I nikomu to nie przeszkadza. Nikogo nawet nie obchodzi! Tylko wasz przygłupi fejsbukowy LapsusC przypomina je, regularnie raz na trzy miesiące.
I trafia go szlag.
Gdyby oba tomy opowiadań Pawła Ciećwierza: najpierw „Nekrofikcje”, a potem „Środkowy palec opatrzności” (swoją drogą jakie to znakomite tytuły!) w ogóle się nie ukazały, to nie byłoby OK, ale byłoby normalnie i zrozumiale. Wydawca się nie poznał, albo mu nie pasowało do profilu, albo właśnie się zwinął, albo przepoczwarza w hurtownię piwa, taka światowa średnia. Świat jest pełen arcydzieł nie kochanych przez los, zdechłych w szufladach, zeżartych przez myszy, w dupie mamy pański płaszcz i co pan nam zrobi? Tough life.
Gdyby „Nekrofikcje” wydał byle kto, gdyby ukazały się w selfie albo vanity, i odeszły bezpotomnie, nie budząc nawet echa, to nie byłoby OK, nie byłoby normalnie, ale dałoby się zrozumieć. Trzeba było, autorze, cierpliwie pukać do zamkniętych drzwi, kupować coraz to nowe startery by ktoś ważny zechciał przyjąć połączenie, a w ostateczności skoczyć z czego (i do czego) skacze się w Bytomiu. Zabrakło cierpliwości i determinacji – ponoś konsekwencje. Błyśnij kartą, gotówkę też przyjmiemy, czemu nie, i niczego się nie spodziewaj. Tu się prowadzi firmę, mamy niewidzialną rękę rynku, tough life. W dupie mamy pański płaszcz i co pan nam zrobi?
Ale to, że autora tej klasy, tak angażującego czytelnika w proces czytania, czyniącego ten proces tak radosnym, DWA wydawnictwa, wydawszy łącznie DWA tomy opowiadań, nie potrafiły wypromować na gwiazdę pierwszej klasy jasności, ooo… to już nie jest ani OK, ani normalnie, ani zrozumiale. Bo to nie są byle wydawnictwa. „Supernowa” („Nekrofikcje”) to przecież Mirek Kowalski, wydawca z wieloletnią praktyką, wydawca „za komuny”, wydawca w stanie wojennym, wydawca Sapkowskiego. „Środkowy palec opatrzności” to przecież Solaris, to Wojtek Sedeńko, hiperaktywny na rynku, ośmielający się wydawać i Polaków, i klasykę, i krytykę[!].
Obaj mieli w ręku Pawła Ciećwierza. Autora odświeżającego duszną atmosferkę polskiej fantastyki. Autora garściami czerpiącego z doświadczeń wielkiej literatury, ze specyficznej stylistyki „lost generation” z Hemingwayem na czele, ale przecedzonej przez Chandlera i przez mądrych błaznów – buntowników typ Charles Bukowski jak żywy. Autora wchłaniającego te doświadczenia w żywą materię miejskiej fantasy. To dla niej, po kompromitacji „urban”, Eileen Datlow przywołała pojęcie „supernatural noir”, bo jest w niej mrok, zbrodnia i sensacja, okrucieństwo, honor i sumienie. To w niej Paweł zanurzył się z głową.
I, jak twórcy prawdziwego „supernaturala”, jest oryginałem.
Bo tylko oryginał potrafi stworzyć takiego bohatera: średnio udanego nekromantę o bardzo ograniczonych wymaganiach, pragnącego tylko żyć po swojemu gdzieś na obrzeżach cywilizacji, poza zasięgiem wielkokorporacyjnej maszyny do mielenia sumień. Nekromantę o żelaznych zasadach, w swym świecie (Mgławy i okolic) sui generis MORALNEGO; jego moralność lśni nie pasującym do otoczenia CZYSTYM blaskiem. I dać mu alter ego: funkcjonariusza kościelnej parainkwizycyji, jakże skutecznej w epoce technicznej (ale owszem, rwącej paznokcie). Ohydnego Czerwia, samego siebie składającego w ofierze poszukiwaniom ostatecznej wielkiej prawdy, w którą fanatycznie wierzy, a o której Brighella wie, że nie istnieje. Szukającego jej per fas et nefas, ale też nieprzystosowanego, też cierpiącego, też lojalnego do najdalszych granic, poza którymi nie ma nic, nawet poznania.
Tylko oryginał potrafi dać czytelnikowi hojnie – masz, bierz, nie wygłupiaj się – tak świetnych bohaterów dalszego planu. Odpady wielkiego miasta: japiszonów wyklutych z jaja od razu w garniturkach i z poglądami, rozwydrzone napalone małolaty, erotycznie wygłodniałe panie domu, czarownice, które Brighella wypiastował na swój obraz i podobieństwo. Szulerki i szulerów, wojowniczki i wojowników, doskonale zadomowione w mroku „noir” postaci, które równie doskonale poczułyby się w świecie niegdysiejszego cyberpunku. Nietypową fantasy i nietypową hard SF łączy obraz rzeczywistości i diagnoza, jaką jej stawiają.
Pawła Ciećwierza mają dwa pełną gębą profesjonalne wydawnictwa, a stać je tylko na to, by dwie doskonałe książki powiesić; niech, powieszone, trwają w półżyciu? I mam Pawła Ciećwierza ja, co z niejednego pieca chleb jadłem, a nie mogę tych książek zdjąć z internetowej szubienicy? Nie mogę rzucić ich w ludzi, nie mogę skłonić tych ludzi, fanów, by sprawdzili, może się im spodoba? Na moją odpowiedzialność spodoba.
Długi, ruchliwy, wyćwiczony przez mnogość poznanych zapachów (i delikatny od wielokrotnego obijania) nos LapsusaC mówi mu, że coś tu śmierdzi. Bardzo a propos: trupem.
Może nawet wiem, czego to trup? Może… ale o tym potem.
Krzysztof Sokołowski