Teraźniejszość zaskakuje przeszłość z jej proroctwami: kim będzie nasz dzidziuś kiedy dorośnie? Lekarzem? Prawnikiem? Bankierem i/lub mafiosem, najlepiej jedno i drugie, w sumie to profesje co najmniej komplementarne? A może – milcz, serce! – siostrą Williams? Kort i instruktora rezerwuje się przed urodzinami dzidziusia, na pięć lat naprzód.
Proroctwa mają to do siebie, że choć rzadko ale się spełniają. „Visions of Tomorrow”, antologia autorstwa Roberta Silverberga, notuje tego rodzaju cuda: przypadki, gdy sf trafnie przewidziała jakiś fragment naszej teraźniejszości. Ja przebijam. Ty, Bob, może i masz królewskiego pokera ale my, Polacy, mamy colta. Mamy komedię, która w żaden sposób nie pretendowała do przewidywania czegokolwiek, a jednak przewidziała i to lepiej niż ten twój Cartmill bombę atomową.
Rzecz w naszym rdzennym Barei oczywiście. I profesorze badającym zawartość cukru w cukrze. Ten niegdyś pomysłowy, wręcz piętrowy absurd dziś, w epoce wymarzonej bezkartkowości (jakby papierowa stówa nie była „kartką) i wymarzonego „powrotu do Europy” stał się naukową specjalnością tejże Europy. Bada się zawartość szynki w szynce (jakieś 60% jak dobrze pójdzie), kiełbasy w kiełbasie (pewnie ze 30% + łapówa), mleka w mleku i chleba w chlebie, a wodę o wysokiej zawartości wody w wodzie trzeba kupować w sklepie.
To ja pójdę krok dalej i niniejszym uprzejmie się spytam: a jaka jest zawartość fantastyki w fantastyce?
#
Prawdę mówiąc wcześniej pytałem o to samo, chociaż innymi słowy i najczęściej otrzymywałem odpowiedź, że wystarczająca, żeby smakoszom smakowała. Zamykało mi to pysk, bo smakosza taśmowego macburgera nie przekonasz, że jego smak jest, by nie użyć brzydkich słów, powiedzmy: ubogi. A konsumpcja niemacburgera wymaga, a raczej wymagała, wysiłku: opanowania języka, wyguglania towaru nieznanego, nabycia go zamiast macburgera… czyli zaryzykowania. Tymczasem smakosz macburgera – inaczej „leming” – czego jak czego, ale ryzyka nie podejmie. Uważa, że nie musi. Bo wszystkie macburgery smakują tak samo, nie?
Teraz lemingi mają nieco gorzej, choć tylko nieco, bo ich mądrość leży w masie łącznej stada, a ta jeśli maleje, to nieznacznie. Rzecz w tym, że pojawiła się pokusa i powoli, powoli, ale fakt jej istnienia jakoś przebija się na powierzchnię. „Trylogia kosmiczna” Borunia i Trepki, „Ludzie jak bogowie” Sniegowa, debiutujący lada chwila „Lensman” E.E. „Doca” Smitha już są (i będą) dostępne oficjalnie, legalnie, za niewielkie, konkurencyjne pieniądze. Innymi słowy dostępna jest już (i jeszcze będzie) apoteoza fantastyki naukowej: space opera. Ta fantastyka, w której zawartość fantastyki jest tak wysoka, jak zawartość alkoholu w najczystszym spirytusie CDA, czystym do analiz.
Bo space opera to fantastyka z założenia nierozcieńczonej, stuprocentowej wyobraźni. Nierozcieńczonej przygody. Nieograniczonych możliwości. Nie można jej stworzyć wybierając z kapelusza motyw, wątek czy inny pomysł i dopchać go udoskonalaczem, kolorem, smakiem i zapachem „identycznym z naturalnym”. Ta identyczności w space operze natychmiast obnaża swą sztuczność, sterczy na widoku jak marynarski obolały w porcie… przepraszam, poniosło mnie… no… palec.
Tego się nie da opowiedzieć. To trzeba posmakować. Jak szynkę z czasów, kiedy w szynce była szynka, nie „dodatek o smaku szynki identycznym ze smakiem szynki”.
#
Osobiście widzę tylko jeden problem: smak space opery jest tak bogaty, tak intensywnie sycący, że początkowo może ona być… niestrawna. W końcu dzisiejsi, wychowani na chemii ludzie reagują mdłościami na smak mleka od krowy, nie z kartonu, masła z maselnicy, nie z folii, marchewki z gruntu, nie z warzywniaka. Mój naturalny optymizm każde mi jednak wierzyć, że ciągle jesteśmy dziećmi natury, nie zdobyczami nauki, takimi rychtyk ze space opery. Że prędzej porzygamy się od wszechobecnego towaru „fantastykopodobnego” niż od niej samej. Trzeba po prostu poczekać.
Krzysztof Sokołowski.