04
sie
2012

Problem okładkowy, czyli coś tu nie gra… co do czego, dlaczego i po co?

Może to tylko starcza zgryźliwość…ale mi tu coś k… nie gra! I jeśli dostanę książkę od wydawcy, w co mimo przeszłych przemiłych doświadczeń szczerze w tej chwili powątpiewam, to ją z okładek obedrę. Jeśli dostanę książkę od Jarka, w co też wolno mi powątpiewać, bo może jemu okładka się podoba (za to nie wątpię w opinię Majki) to też zedrę z niej arcydzieło i utopię w wychodku. 

#

Andrzej Pilipiuk ma swojego Andrzeja Łaskiego. A może vice versa? Dla mnie to Łaski ma swojego Pilipiuka, ale pal sześć, nie w tym teraz rzecz.

I to jest OK. Taką książkę (takie książki) kupuje się „in toto”. Bohater, świat bohatera, działania bohatera, przyjaciele i wrogowie bohatera opisani są z jednakową doskonałością przez „operatora pióra” (klawiatury?) i „operatora ołówka”, jak nazywa sam siebie Łaski (http://operatorolowka.pl/). Jeśli to lubisz, jeśli do ciebie gada, wyciągasz forsę i idziesz do kasy. Wiesz, za co i po co płacisz. Za przyjemność. Dla przyjemności.

OK., jak nie każdy jest Pilipiukiem, tak nie każdy może być Łaskim. Temu Grafikowi nie chcę niczego ująć niesprawiedliwie. Całkiem możliwe, że chłop to talent, że się podoba, że już jest świetny, a będzie jeszcze lepszy. Ja sam, gdybym dostał od niego w prezencie ten obrazek, wyciąłbym z niego kruka i bardzo chętnie powiesił gdzieś, na książkach. Może nawet na „Panu Lodowego Ogrodu”?

Ale na litość jeśli niczyją inną, to przynajmniej boską!!!

#

„Pan Lodowego Ogrodu”, mimo iż jeszcze niedokończony, już jest powieścią legendą. Jarosław Grzędowicz miał akurat tyle talentu, by napisać książkę świetną, a czytelnicy wykazali akurat tyle rozsądku, by to docenić.

Oddanym wielbicielom może czasem się coś pokićkać, ale ci, którym się nie pokićkało – na przykład ja – nie mają żadnych wątpliwości. Jarosław Grzędowicz napisał powieść fantastyczno-naukową, należącą do podgatunku tzw. „miękkiej SF”.

– Wziął na warsztat temat znany i ograny: agenta specjalnego zmuszonego do dokonania penetracji obcoplanetarnej cywilizacji „typ humanoidalny” celem posprzątania po nieodpowiedzialnych naukowcach.

– Stworzył bohatera o cechach doskonale znanych: twardziela ze skazą w typie chandlerowskiego Philipa Marlowe’a (uszlachetnionego conradowskim Charlesem Marlowem, tym z „Jądra ciemności”), obdarzonego cyfrowym wspomaganiem dokładnie tak jak Thaal, zwany Alem, ze „Stref Zerowych” Peteckiego.

Ale:

– Planetę wyposażył w bardzo dziwną siłę natury, wyjątkowo nośną fabularnie „paramagię”.

– Zasiedlił ją różnorodnymi, łatwo rozpoznawalnymi, barwnie i z wystarczającą znajomością rzeczy opisanymi cywilizacjami „typu ziemskiego”.

– „Drużynę” sformował z przedstawicieli części tych cywilizacji, z których każdy (i ta jedna jedyna też) to postaci, do których czytelnik może „mieć stosunek”. Ożywieni może jednym, może aż dwoma kliknięciami, ci innoplanetarni ludzie żyją własnym życiem. To nie nośniki specjalizacji, specjalizacje do odegrania.

– Zachował ambiwalencję w podziale na „dobrych” i „złych”. Nieznośnie „dobry” jest tylko cesarzewicz, postać tak nudna, że moim zdaniem najwyższy czas by go albo ukatrupić, albo uczłowieczyć, bo zepsuje zupę, grzybek jeden. Nieznośnie zły jest tylko „arcymag”, wyposażony zresztą w gusta wprawdzie ekstremalne (jak ekstremalnie bezguściasty jest cesarzewicz), lecz jednak – czyniące mi go jakoś tam sympatycznym – estetycznie nienaganne.

Przy tym ani na chwilę nie sfałszowała mu wyobraźnia, a także nie zabrakło poczucia humoru – rzeczy w fantastyce rzadkiej (a jeszcze rzadszej w fantastyce „humorystycznej”). Personifikacja cyfrowego dopalania w postaci seksy Blaszanego Dzwoneczka to majstersztyk.

Innymi słowy: „Pan Lodowego Ogrodu” to przykład mistrzowskiej żonglerki niedostępną innym żonglerom ilością ostrych jak brzytwa noży z jednoczesnym niezłym wykonaniem arii Komandora i stepowaniem a la Fred Astaire.

Jest, mówiąc w uproszczeniu, arcydziełem. Z definicji wynika więc, że nie wymaga dodatkowej oprawy. Lecz jeśli już… ludzie, niech ta oprawa przynajmniej nie zabija kamieni!!!

#

Bo co PLO4 dostaje? No przyjrzyjcie się, panie i panowie, przyjrzyjcie! Banalnie górskie tło. Cztery czerwone plamy (proporców?) symetryczne wobec dziwacznego hełmu ustrojonego różkami – nieślubną, skarłowaciałą progeniturką rogu jednorożca i Władcy Ciemności z „Legendy”. Dwa naprawdę fajne czarne ptaszyska, z których jeden, zdaje się, łysieje. Nieokreślona długowłosa, banalnie prostonosa postać ze sztywno jak patyk wyciągniętą prawą ręką dzierżącą miecz i sztywno jak patyk opuszczoną lewą ręką dzierżącą tarczę. Postać stoi do nas frontalnie, ale tarczę (wychapaną jak obcążkami) też widzimy frontalnie, dzięki czemu taktownie osłania ona biodro, nie nietaktowny tyłek. Spróbujcie się tak ustawić z warząchwią i pokrywką dużego garnka. Tortura.

Nie pisałbym o tym – jestem przekonany, że PLO4 nawet okładka nie podskoczy – gdyby nie… ostatnia dyskusja o wycenie ebooków. Podobno mianowicie mają one kosztować tyle, żeby wytwórca mógł godnie zapłacić wszystkim, trudzącym się przy produkcji upragnionych przez nabywcę dóbr.

Otóż, nie bawiąc się w szczegóły oznajmiam: jeśli w cenie PLO4 choćby pięćdziesiąt groszy to honorarium autora okładki, to ja PLO4 nie kupię. Po pierwszych trzech, po ich okładkach, ich ilustracjach w tekście, mam dość. Naczynie i kropla, rozumiecie, prawda?

#

Powtarzam, nie mam nic przeciw przeszłym, obecnym i przyszłym talentom inkryminowanych państwa Grafików przez najwyższe „G”. Mam wszystko przeciw nonsensowi czwartej okładki jako okładki właśnie tej specjalnej książki. W mojej opinii na pięćdziesiąt groszy to ona jednak nie zasługuje.

Jeśli dostanę książkę od wydawcy, w co mimo przeszłych przemiłych doświadczeń szczerze w tej chwili powątpiewam, to ją z okładek obedrę. Jeśli dostanę książkę od Jarka, w co też wolno mi powątpiewać, bo może jemu okładka się podoba (za to nie wątpię w opinię Majki) to też zedrę z niej arcydzieła i utopię w wychodku.

Bo – znów: w mojej opinii – ktoś tu może próbować mnie naciągnąć. A o tym, czy dam się naciągnąć, czy nie, nie decyduje na szczęście ani vox populi, ani ilość wzniesionych na facebookach kciuków (dlaczego nie ma facebooka z „digitus infamis”?), ani opinia Państwa Krytyków, ani „powszechna opinia Wszystkowiedzących”, ani powszechna opinia „Więcejwiedzących”, ani…

Decyduję o tym, póki co, wyłącznie ja sam.

Krzysztof Sokołowski

Share

You may also like...